W ostatnich latach żył jakby na uboczu. Codziennie przychodził na obiad do teatralnego bufetu. Nieraz pani Halina się denerwowała: "czekam już tylko na pana Zygmunta". A On zachodził jeszcze do pokoju szefa "Solidarności". Miał wielką społecznikowską pasję. ZYGMUNTA BIELAWSKIEGO żegna Maria Dębicz.
Zygmunt Bielawski nie był aktorem "od początku świata", takim, co to już w szkole recytuje wiersze. Skończył solidne technikum geologiczne, rozpoczął studia w tym kierunku na wrocławskim uniwersytecie, ale na drugim roku przeniósł się na polonistykę. Zaczął zerkać w stronę teatrów studenckich. Wkrótce wystąpił w pierwszym "Kalamburowym" przedstawieniu Bogusława Litwińca. Po czym nagle zniknął i, stracony dla polonistyki, wypłynął już jako student PWSFiT w Łodzi. Ukończył ją w 1962 roku i przez rok pracował w Teatrze Ziemi Łódzkiej. We Wrocławiu odwiedzał jednak stałe mamę, nauczycielkę szkoły przy ul. Kasztanowej. Wspominał, że pewnego dnia poszedł na rozpoznanie do Teatru Polskiego. Przyjął go ówczesny dyrektor Władysław Ziemiański, ojciec Wojtka - aktora. Zygmunt otrzymał angaż. Jak się okazało, na zawsze. Był rok 1963. Zadebiutował rolą Syna w "Grupie Laokoona" Tadeusza Różewicza. Po prawie trzydziestu latach (1992) zagra�