„Mistrz i Małgorzata" wg Michaiła Bułhakowa w reż. Janusza Józefowicza w Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni. Pisze Krystyna Gucewicz.
Spróbujcie kupić bilety, dopłacę Wam drugie tyle!
Od wrześniowej (covidowej) premiery w 2021 roku, jest to jedno z najbardziej obleganych przedstawień w kraju. „Mistrz i Małgorzata” na motywach legendarnej powieści Bułhakowa, dzieło tandemu Józefowicz – Stokłosa w Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni.
Bingo! W żadnej tam Warszawie, gdzie nie ma sali choćby na klasyczną operetkę, a co dopiero na tak bujne, monumentalne, pełne artystycznego rozmachu wydarzenie teatralne, wykorzystujące najnowocześniejsze środki techniki inscenizacyjnej. Rzecz dzieje się w Gdyni, u dyrektora Igora Michalskiego, który potrafił stworzyć najatrakcyjniejszy w kraju afisz repertuarowy sceny muzycznej, mając do dyspozycji wszechstronny zespół, świetną orkiestrę i znakomite wyczucie czasów i potrzeb widowni.
Powiedzmy od razu: jest to najwybitniejsze dzieło w dorobku Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy, twórców kultowego „Metra” ale też wielu innych prapremier musicalowych (jak choćby grany w Gdyni „Piotruś Pan” Przybory i Stokłosy). Himalaje, choć życzę im zdobywania jeszcze wyższych szczytów – w sztuce przecież wszystko jest możliwe.
Chociaż niekoniecznie możliwe wydawało się przełożenie na język sceny właśnie Bułhakowa, tej schizofrenicznej, wielopłaszczyznowej powieści, powstałej w ukryciu (i spalonej! przez autora), napisanej z rozpaczy i pragnienia wolności, zbudowanej z inteligentnej ironii, wiedzy filozoficznej i teologicznej, a przede wszystkim dojmującego doświadczenia życiowego w czasach dyktatury Stalina.
Sen wariata śniony nieprzytomnie, jak mógłby powiedzieć Witkacy, nota bene rówieśnik Bułhakowa. Pomieszanie magii i oczywistości, czasów i losów, obyczajowości z groteską i surrealizmem, Jerozolimy z sowiecką Rosją. Wreszcie teza nie do podważenia: każda władza jest rodem z piekła. Mam w pamięci właściwie tylko trzy udane realizacje „Mistrza i Małgorzaty”, o niebo skromniejsze. Najpierw niezwykła inscenizacja Macieja Englerta we Współczesnym, z zapisaną w historii teatru rolą Wolanda – Krzysztofa Wakulińskiego. Potem realizacje Andrzeja Marii Marczewskiego w Wałbrzychu i Płocku oraz Waldemara Raźniaka w warszawskiej Akademii Teatralnej, gdzie (nie ma przypadków!) Wolanda zagrał Eryk Kulm odnoszący dziś sukcesy jako filmowy Filip – Tyrmand.
Otóż teraz w Gdyni mamy do czynienia z teatrem totalnym. Tak, niemożliwe jest możliwe. Wszystko zachwycające. To, co wydawało się zadaniem niewykonalnym, czyli libretto, w którym nie zabraknie żadnego wątku, postaci, znaczących scen – jest zasługą Jurija Riaszeńcewa, 94- letniego poety nazywanego moskiewskim Jeremim Przyborą. Lekkość, dowcip, swada w dialogach. Szczególnie w scenach z ulicy, gdzie tłum, jak grecki chór, komentuje akcję w klimacie czastuszek. A jeszcze rzecz całą songami inkrustował niepowtarzalny Andrzej Poniedzielski – literackie współbrzmienie okazało się absolutne (dość wspomnieć finałowy utwór „Rękopisy nie płoną”).
Równocześnie muzyka Stokłosy. Wybaczcie, potrzebuje osobnego studium. Stokłosa, jak powszechnie wiadomo, ma na koncie cenione realizacje w teatrach wielu krajów. Dopisał „Mistrza i Małgorzatę” do najwybitniejszych osiągnięć, swoich i współczesnego teatru muzycznego. Zachwycające jest to, że osiągnął całkowitą harmonię ze światem Bułhakowa. Nieoczekiwanie trafnym zabiegiem stało się wprowadzenie konwencji operowej (arie, partie chóralne) w scenach z Jerozolimy Chrystusa. A do tego jeszcze, z poczuciem humoru kompozytor żongluje rytmami i stylami (wspomniane już czastuszki, fokstroty itd.).
Mając taki materiał, trzeba było już tylko (i aż) wyobraźni, a tej – co wiemy – Józefowicz ma niewyczerpane pokłady. Brawura, fantazja, pomysłowość, a jednocześnie zegarmistrzowska precyzja, z jaką zabiera się do pracy, budzą niekłamany podziw. Ciężar, potencjał artystyczny, poetyka „Mistrza i Małgorzaty” wydają się ponad siły. Dziwność, szaleństwo, dyktatura bliźniaczo zrośniętych magii i bzdury, wędrówki w czasie, halucynacje i tajemnice – w tym widowisku, jak w powieści, funkcjonują obok siebie, przenikają się, dopełniają w płynnej narracji. I choćbyście szukali ze świecą, nie znajdziecie cienia chaosu. Sceny zbiorowe, taniec, zwroty akcji, efektowne wykorzystanie języka filmu, technologii 3D. Wszystko jest tak, jak przekonywał Bułhakow – „jak być powinno, bo tak urządzony jest świat”.
Świat teatru w tej realizacji urządził Andrzej Woron – malarz, reżyser, scenograf obdarzony niebywałą wyobraźnią, słusznie doceniany na scenach w Europie. Jeżeli patrzę na tłum nagich potępieńców snujących się na balu u Wolanda, to wiem, że Woron przywołuje „Sąd ostateczny” Memlinga, arcydzieło z pobliskiego Muzeum Narodowego w Gdańsku. Takie sygnały – rebusy to najbardziej arystokratyczny stygmat w sztuce teatru.
Słowo o aktorach, a właściwie pół słowa, chociaż oni są przecież solą tego przedstawienia. Obsadzeni z nieomylnym wyczuciem reżysera, stają się – każdy, naprawdę wszyscy – doskonałymi kreatorami swoich ról, od najmniejszych po wiodące.
Rzeczywiście chyba Szatan tym wszystkim kierował, jak w powieści… W teatralnym świecie demiurgiem jest Robert Gonera – Szatan sprawiedliwy, bardziej miłosierny niż władza, dyskretny, żywiący się paradoksami losu. Gonera, aktor wybitny, szczęśliwie znowu w wielkiej roli, to Woland idealny.
Pamiętacie jak to się zaczęło? Po prostu, zwyczajnie: Annuszka już rozlała olej…
W Moskwie na Patriarszych Prudach już nie można wejść do kamienicy, gdzie mieszkał Bułhakow. Kiedyś odwiedzały ją dziesiątki tysięcy ludzi. Zapisywali ściany wyznaniami dla autora i jego bohaterów. Pamiętam do dziś wielkie pragnienie, namazane czarną farbą: Woland, wróć!
Przydałaby się nam tu i teraz taka ściana, na której właśnie te dwa słowa można by wykrzyczeć.