„Wojna i pokój” wg Lwa Tołstoja i Tukidydesa w reż. Janusza Opryńskiego w Teatrze Śląskim im. St. Wyspiańskiego w Katowicach. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
O wojnie – oczywiście. Tak bardzo o wojnie, od której uciec niepodobna, że trudno dopatrzeć się choć cieni tytułowego pokoju; o wojnie, która jest dla jednych przekleństwem, dla innych - będąc jakimś wręcz wybawieniem, jakąś formą ucieczką. O śmierci, której przyglądamy się tutaj z jakimś perwersyjnym zainteresowaniem, bo przecież stanowi początek tej opowieści – czekają na nas na scenie siedzące przy długim stole martwe postaci, dopiero ożywia je Narrator, na tych kilka kwadransów przywracając ich do życia i – oddając im głos.
Czy można z nieuchronnością śmierci wygrać albo chociaż stoczyć pojedynek na równych zasadach – pytają, nie zawsze wprost, jakby trochę wstydząc się tych wątpliwości? Ale można – po prostu żyjąc, kochając, wierząc. Okropnie proste i sentymentalne, prawda? Na pewno?
Proszę się nie spodziewać monumentalnej inscenizacji dzieła Tołstoja, bynajmniej. W półtorej godzinie spektaklu mamy kilka zaledwie wątków z powieści, które w połączeniu z cytatami z Wojny Peloponeskiej dały – że się tak wyrażę - emulsję niesłychanie homogeniczną. Bez wątpienia – adaptacja jest jednym z bohaterów tego pięknego, bardzo empatycznego a przez to - poruszającego przedstawienia. Pięknie zagranego (zespół Śląskiego jak zawsze w fantastycznej dyspozycji), pełnego niedopowiedzeń, metafor, wielokropków i znaków zapytania, ale i dojmująco dosłownego, choćby w wizualizacjach.