- "Śpiewak jazzbandu" łączy kilka ważnych dla musicalu zjawisk. Sam temat pozwala na stworzenie teatru muzycznego chociażby dlatego, że dzieje się w środowisku nowojorskich Żydów, zamieszkujących East Side - mówi Wojciech Kościelniak przed premierą w Teatrze Żydowskim, w rozmowie z Sylwią Arlak w naszemiasto.pl.
Czy każda premiera to równie wielkie emocje, czy może da się jednak do nich przyzwyczaić? - Chyba właśnie dlatego zajmuję się teatrem, że do tych emocji nie można się przyzwyczaić. To za każdym razem są nowi ludzie. Nawet jeśli są to te same nazwiska, z którymi się pracowało, po jakimś czasie są to już nowi ludzie. Ja jestem inny. Temat jest inny. Myślę, że prawdą jest powiedzenie, że jesteśmy tyle warci, ile nasza ostatnia produkcja. To dotyczy aktorów, reżyserów, ale i rzeźbiarzy czy muzyków. To bardzo brutalne, ale jednak prawdziwe. I chcąc przeżyć swoje życie sensownie staramy się, jak tylko możemy. Z drugiej strony skłamałbym mówiąc, że po latach umiem bardziej zapanować nad tymi emocjami. Jednak nie zamieniają się już one w histerię, nie pozwalam im zupełnie nade mną zapanować. Teraz jestem w stanie je skanalizować i zamienić na pracę. Jeśli się pomylę, nie uważam już, że ten błąd musi zaważyć na całym moim ży