"Król elfów" Johanna Wolfganga von Goethego w reż. Moniki Gerboc w Puppentheater Zwickau w Niemczech. Pisze Marek Waszkiel na swoim blogu.
Rzeczywistość wirtualna 360˚ wkroczyła w nasze życie już jakiś czas temu. Przetestowano ją wielokrotnie także w przedstawieniach teatralnych, ale lalkowa premiera Króla elfów w niemieckim Puppentheater Zwickau jest bodaj pierwszą realizacją w znanym mi środowisku teatrów ożywionej materii. Rzeczywiście – materia ożywa!
Pokonałem dwa tysiące kilometrów, by zobaczyć najnowszą premierę saksońskich lalkarzy i nie był to daremny trud. Pod wodzą Moniki Gerboc, dyrektorki teatru, kilkuosobowy zespół porwał się na kosztowne i trudne przedsięwzięcie. Na dobrą sprawę nie trzeba nawet jechać do Zwickau. Tamtejszy teatr rozpoczyna właśnie akcję wysyłkową spektaklu. Po złożeniu zamówienia w teatrze, kurier dostarczy, a po dwóch dniach odbierze, gogle VR i słuchawki, umożliwiające spotkanie z wirtualnym przedstawieniem. Ponieważ Puppentheater Zwickau zaopatrzył się w sporą ilość zestawów do oglądania VR 360˚ spektakl ma szansę trafić do dużej grupy widzów, także poza Niemcami. Otwiera się coś nowego – wypożyczalnia przedstawień.
Jestem w pewnym kłopocie. Przyzwyczailiśmy się, a pandemia to uwypukliła, że teatr może się dziać tu i teraz, w bezpośrednim spotkaniu aktora/lalki i widza. Króla elfów możemy zobaczyć w każdym miejscu, o każdej porze. Potrzebny jest tylko obrotowy stołek, na którym można wygodnie usiąść i podążać za zdarzeniami dziejącymi się z każdej strony, nawet ponad naszymi głowami. Więc jest to przedstawienie czy raczej film, wszak całość została zrealizowana przy użyciu kamery VR? Odpowiedź wcale nie jest prosta. Wkraczamy wprawdzie w wirtualną przestrzeń, ale wypełniają ją lalki i ludzie, do których świata włączamy się bardziej bezpośrednio niż w jakimkolwiek żywym przedstawieniu teatralnym. Postaci, żywe i ożywiane, ocierają się o nas, a my czujemy na twarzach niemal ich oddechy. Przede wszystkim nie tracimy nic z przyglądania się sztuce animacji. Rzeczywistość VR 360˚ nie ukrywa teatralnej kuchni, wręcz ją eksponuje, w stopniu jaki zaakceptowali twórcy spektaklu. Nie mamy zatem poczucia oglądania filmu, w którym wszystko jest możliwe, nawet najbardziej nieprawdopodobne akcje. Możliwe jest tylko to, co może wykonać aktor, lalkarz. Reszta zależy już wyłącznie od jego umiejętności, kształtu plastycznego lalki i jej konstrukcji. Więc mimo wszystko jesteśmy w wirtualnym teatrze, choć oferuje on więcej niż może zaproponować prawdziwa teatralna scena. Dzieje się tak dzięki wykorzystaniu technik i tricków filmowych, komputerowych narzędzi, jak choćby multiplikacje obrazów, lustrzane odbicia, zbliżenia i oddalenia, przenikanie się postaci. Żywy teatr w tej materii pozostaje bezradny.
Oczywiście technika VR 360˚ nie jest kontrpropozycją, tym bardziej zagrożeniem dla teatru, ale – mam wrażenie – zwłaszcza lalki mogą zyskać dzięki niej nową, atrakcyjną formę wypowiedzi. Twórcy z Zwickau, powodowani po trosze pandemijnym zamknięciem, podjęli słuszną decyzję. Przygotowali 30-minutowe przedstawienie otwierające cykl kolejnych realizacji pod wspólnym tytułem: „Niemieckie ballady” (w przygotowaniu Poszukiwacze złota Emanuela Geibela, potem Melusine Georga Trakla).
Król elfów (czy Król olch) Johanna Wolfganga von Goethego jest taką miniballadą o umieraniu dziecka. Bohaterem jest Ojciec tulący w ramionach synka, przemierzający na grzbiecie wierzchowca olszynowy las. Chłopiec majaczy, tracąc coraz bardziej świadomość i poddając się woli Króla elfów. Oto ostatnie strofy króciutkiej ballady:
- Mój ojcze, nie widzisz, tam w cieniu, przy drzewie
Król Elfów mnie wabi do swoich królewien
- Mój synku... mój synku sokoli mam wzrok:
To stare trzy wierzby szarzeją przez mrok.
"Ja kocham się w tobie, twój wdzięk mnie zniewolił,
a będziesz oporny, to porwę wbrew woli!"
-Tatusiu, tatusiu, ach jaki ból!
Już ciągnie mnie, ciągnie okrutny Król!...
Strach ojca porywa. Ostrogą spiął konia,
Wiatr ściga - a dziecko majaczy w ramionach.
I dopadł wrót domu, nim zeszedł świt.
Na rękach syn jego już nie żył, już stygł...
Wychodząc od tej wzruszającej ballady Goethego, Monika Gerboc z zespołem współtwórców i aktorów zbudowała wirtualny spektakl. Dziecko jest filigranową siedmioletnią dziewczynką (Martha Stöckner), ubraną w luźną, białą, przydużą koszulę. Ojca gra szkocki aktor, Calum MacAskill. Też ma szeroką białą koszulę wpuszczoną w spodnie i sięgającą kolan brązową skórzaną kamizelę. Pozostała trójka aktorów (Hanna Daniszewska, Laura Waltz i Camillo Fischer), w czarnych kostiumach, z częściowo zaczernionymi twarzami, animuje wszystkie pojawiające się animanty wyobrażające pozaziemski świat Króla elfów. Jego głos (Błażej Modelski) i kwestie wypowiadane przez dziewczynkę są zapisane elektronicznie.
Po włożeniu gogli VR i słuchawek widzimy okalającą nas przestrzeń z kilkoma suchymi pniami drzew, przysypaną opadłymi liśćmi. Słychać szelest liści, podmuch wiatru, u góry na czarnym niebie błyszczy srebrna tarcza księżyca, a chwilę później dobiega naszych uszu zbliżający się tętent galopującego konia. Pojawia się on w różnych miejscach wokół nas i sam w sobie jest znakomitym animantem. Naturalnej wielkości rumak częściowo pokryty jest skórzanymi łatami, częściowo prześwieca jego druciana konstrukcja. To dzieło Rafała Budnika, wyśmienitego polskiego konstruktora lalek, który jest autorem wszystkich animantów, także żółwia, ryb skonstruowanych z patyków, znakomitego transparentnego ogromnego jelenia z nagą czaszką, porożem z gałęzi i wymodelowanymi piszczelami z drewna, wspaniałej konstrukcji orła, urokliwej maski (à la karnawałowa maska wenecka) księżniczki a może szczęśliwego w zaświatach dziecka z rosochatymi kończynami.
Właściwie wszystkie animanty są drewniane, nawet białe czaszki głów ryb, gadów, ptaków i zwierząt są wyrzeźbione. Wygląd lalek prowokuje rozmaite skojarzenia: rumak kojarzy się w pierwszej chwili z końmi z War Horse’a, przedziwne kształty zwierząt – z lalkami Ilki Schönbein czy Franka Soehnle, ich czaszki – z lalkami Julii Skuratowej z białostockiego Lisa. Ale zarazem konstrukcje te w swojej niesamowitości są całkowicie oryginalne. Plastyczną stronę widowiska projektowali: Eva Farkašova, Ewa Woźniak i Rafał Budnik. Żadna z lalek nie pojawia się jako skończona postać. Budują je aktorzy na oczach widzów, łącząc w działaniach animacyjnych poszczególne elementy postaci. Tak oto uczestniczymy w nieustannym procesie budowania całego kosmosu przedstawienia dziejącego się wokół nas.
Zamieszczone w tym tekście zdjęcia nie oddają atmosfery spektaklu. Pokazują jedynie wykreowane kształty, ale ich siła polega na uczestniczeniu w procesie tworzenia, w akcie kreacji, któremu towarzyszy różnorodna muzyka Daniela Špinera, obejmująca szmery i szelesty, orkiestrowe niemal brzmienia, ale i rzewne zawodzenia skrzypiec w scenie najgłębszej rozpaczy ojca nad traconym dzieckiem. No i światła wydobywające co i raz inne przestrzenie wokół widzów, chwilami rozpościerające się mgły, i wreszcie świetny montaż całości, pozwalający na paradę rozmaitych wariacji z obrazami, zgodnie z możliwościami VR-owej techniki.
Król elfów Moniki Gerboc jest jedynie zainspirowany balladą Goethego. Właściwie spektakl tworzy własną rzeczywistość. Ojciec i córka (nie syn) nigdy nie dosiadają konia. Należą do świata realnego. Koń jest jakby łącznikiem między światem żywych i umarłych. Stąd skórzane łaty na jego ciele w kolorze skórzanej kamizeli Ojca. Koń pędzi w przestrzeni zgodnie z własnym rytmem, przeskakuje nawet nad naszymi głowami, ale jego ażurowy szkielet nawiązuje już do nierealnego świata Króla elfów. Przejmująca jest scena leżącego na posłaniu z liści dziecka, obok niego Ojca, który kilkakrotnie przemienia się w rumaka. To moment zmagania się życia i śmierci.
Magiczny, lalkowy świat Króla elfów jest najbardziej zachwycający. Jest efemeryczny, przestrzenny, całkowicie nie podlega grawitacji, uwodzi formą, kształtem, ruchem. Jest swoistym uniwersum, kosmosem, niczym obłoki, przez które w jednej ze scen przenikamy. Wznosimy się gwałtownie w górę, a później zanurzamy w głąb, przelatujemy przez białe chmury wciąż dalej, i dalej. To nie jest projekcja na ekranie, to nasze „fizyczne” pokonywanie przestrzeni. I to wrażenie w zasadzie jest trudne do uzyskania, może nawet niemożliwe, w warunkach realnej sceny teatralnej, gdzie zawsze jesteśmy świadomi obecności sąsiada-widza, gdzie nigdy nie jesteśmy sami z wykreowanym światem, w jego centrum.
Król elfów demonstruje lalkarstwo najwyższej próby. Szkoda tylko, że aktorzy nie doświadczą emocji ujawniających się na twarzach widzów, nie odbiorą energii zwrotnej, która jest tak ważna w tym zawodzie. Wszelkie prezentacje przedstawienia, także festiwalowe, przeżywać będziemy wyłącznie sami z sobą, jak w kinie, jak podczas lektury fascynującej powieści, jak słuchając muzyki. Teatr jest jedyną sztuką, która wymaga przepływu energii między sceną i widownią. VR 360˚ pozbawia nas tej szansy. Ale w zamian może zaoferować, jak Król elfów Moniki Gerboc z Puppentheater Zwickau, przeżycia i emocje, jakich na tradycyjnej scenie raczej nie doświadczymy.