„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Maja Kuzińska.
Każdego, kto widział ostatnie Dziady w reżyserii Mai Kleczewskiej – spektakl odważny, kontrowersyjny i chętnie dyskutowany – informacja o pojawieniu się Wesela na deskach Teatru Słowackiego w Krakowie, mogła potencjalnie zainteresować. W końcu Wesele, tak samo jak Dziady, to dla nas tekst ważny, budujący polską tożsamość, mitotwórczy i nieprzerwanie aktualny. Kleczewska w kategorii „najbardziej interesujące teatralne odczytanie klasyki na nowo” sama zawiesiła sobie poprzeczkę dość wysoko, a zatem spore oczekiwania widowni wobec jej interpretacji dramatu Wyspiańskiego, były jak najbardziej uzasadnione. W internetowym opisie spektaklu czytamy: „tajemnicą Wesela Stanisława Wyspiańskiego jest przede wszystkim sposób jego oddziaływania, bo na Weselu – jak ujął to dowcipnie niegdyś Jan Błoński – polska publiczność nigdy się nie nudzi” [1]. Niezwykle ironicznie brzmi to zdanie obecnie, po obejrzeniu Wesela Mai Kleczewskiej, ponieważ ja wynudziłam się na nim strasznie.
Zacznę jednak od tego, co dobre, czyli od skomentowania scenografii autorstwa Marcina Chlandy. Wnętrze bronowickiej chaty zostało odwzorowane w bardzo funkcjonalny i minimalistyczny sposób. Scenografię tworzyły dwa ruchome i dwustronne panele, które z jednej strony ukazywały wnętrze izby z pobielonymi ścianami, a z drugiej brązową, drewnianą chatę. Po otworzeniu się zewnętrznych ścian-paneli na oścież, w drugim akcie scenografia przybierała kształt prostokąta, w którego wnętrzu działa się akcja. Na końcach każdego z paneli umieszczono podłużne żarówki i świetnie wykorzystano ich potencjał budowania nastroju, np. w scenie rozmowy Racheli z Poetą. Ruchomość scenografii – to, że w miarę rozwoju akcji Wesela aktorzy znajdywali się w izbie coraz głębiej, była miłym zaskoczeniem i bardzo sprytnym rozwiązaniem technicznym.
Na uznanie zasługuje również gra aktorska całej ekipy. Każda z postaci zagrana była z wielką starannością oraz szczerym oddaniem. Naprawdę trudno wskazać kogoś, kto szczególnie by się wyróżniał, ponieważ aktorzy na scenie dawali z siebie wszystko, co szczególnie uwidoczniały sceny tańca. Choreografia autorstwa Kai Kołodziejczyk była wymagająca oraz nieintuicyjna, zdecydowanie przykuwająca uwagę widza. Sama tancerka wcieliła się w postać Chochoła i dzięki sekwencji skomplikowanych, energicznych oraz naturalistycznych ruchów, dopiero pod koniec spektaklu – scena z sercem – zadziało się coś, co można nazwać interesującą interpretacją. Niestety, cała reszta prawie trzygodzinnego spektaklu, to po prostu wierne odczytanie tekstu Wyspiańskiego. Jeśli zaś chodzi o kostiumy, w których mieliśmy okazję oglądać aktorów, należy zdecydowanie docenić pracę Konrada Parola. Barwne stroje krakowskie wręcz błyszczały w świetle reflektorów i efektownie dopełniały wizerunek chłopów. Grupa weselnej inteligencji również zadawała szyku – nie można tutaj nie wspomnieć o dostojnej Radczyni (w tej roli Lidia Bogaczówna) w olbrzymim białym kapeluszu z piórami oraz dopasowanej pod kolor koronkowej sukni.
Muzyka instrumentalna w Weselu Kleczewskiej potraktowana została marginalnie, co wydaje się kompletnie niezrozumiałe. Jeśli założeniem reżyserki było jak najdokładniejsze oddanie tekstu Wyspiańskiego, to dlaczego nie zgłębiła ona krakowskiej weselnej muzyki tradycyjnej i np. nie postawiła dwóch muzykantów przygrywających w kącie przez cały taneczny pierwszy akt? Zamiast tego aktorzy tańczyli do dziwnej mieszanki muzyki stylizowanej na ludową, zapętlonej i puszczanej na głośnikach. Niezbyt wiarygodnie się tego słuchało. Jeśli prawdziwi muzycy grający na żywo to za duży koszt, wystarczyło po prostu nagrać zespół, który się zajmuje wykonywaniem krakowskiej muzyki tradycyjnej, a takich jest nadal całkiem sporo. Co do muzyki wokalnej, pojawiło się parę dobrych momentów śpiewaczych. Najbardziej urokliwe były dobiegające zza kurtyny przyśpiewki ludowe, które wybrzmiewały jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu, w momencie wchodzenia na salę. Jednak ten miły szczegół nie wpłynął zbytnio na całą stronę muzyczną spektaklu, która w ogólnym rozrachunku zaprezentowała się dość biednie. Gorąco zachęcam Cezarego Duchnowskiego, czyli kompozytora odpowiedzialnego za muzykę do Wesela Mai Kleczewskiej, aby chociaż raz przeżył prawdziwą, całonocną potańcówkę przy dźwiękach muzyki tradycyjnej na żywo. Jest to doświadczenie, które na zawsze zmienia percepcję każdej osoby na co dzień zajmującej się muzyką – inspiruje i rozbija schematy myślenia, których przestrzegania uczą nas akademie oraz szkoły muzyczne.
Niestety, problemów w Weselu Mai Kleczewskiej jest więcej i nie da się ich rozwiązać samym obsadzeniem kobiet w rolach „męskich” Chochoła czy Wernyhory. Najgorszym z nich wszystkich jest ten podstawowy, czyli reżyseria. Każdy z nas czytał Wesele w liceum, potem niektórzy ponownie spotykali się z nim na studiach humanistycznych lub artystycznych, a jeszcze inni omawiają je co roku, ze swoimi uczniami. Owszem, dramat Wyspiańskiego jest tekstem uniwersalnym oraz ponadczasowym, nieustannie przetwarzanym przez społeczeństwo polskie, dlatego też – między innymi – chciałoby się zobaczyć w nim coś nowego. I tutaj powinna wkroczyć reżyserka, cała na biało jak Radczyni, ale nie robi tego. Chowa się za tekstem poety, za efektownym jedzeniem ogórków kiszonych na scenie, za manewrami świetlnymi i skomplikowanymi choreografiami tanecznymi. A z poetą należy przecież dyskutować!
Zapewne część widowni udała się do Teatru Słowackiego na fali dyskusji po Dziadach Mai Kleczewskiej albo po prostu z ciekawości jej autorskiej interpretacji kolejnego kultowego tekstu polskiego. Problem w tym, że oczekiwanych zaskoczeń reżyserskich wcale nie było – w zamian otrzymaliśmy nudne, dłużące się, wierne i przez to zbyt dosłowne, kolejne przedstawienie Wesela w teatrze. Nie dzieje się tam zupełnie nic nowego, czego byśmy już nie widzieli lub nie czytali. Ostatnia, kończąca całą sztukę sekwencja tańca Chochoła jest pierwszą metaforycznie interesującą sceną w całym spektaklu, a i tak nie jest to jakiś semantyczny Mount Everest. Większość miejsc na widowni podczas styczniowego pokazu zajmowali licealiści i rzeczywiście, Wesele w reżyserii Kleczewskiej jest spektaklem dla maturzystów, którzy zamiast przedzierania się przez tekst, wolą zobaczyć dramat na żywo i tym samym zminimalizować wysiłek włożony w opanowywanie treści lektur. Przykro to mówić, bo powyższy opis zupełnie nie pasuje do poprzednich realizacji Mai Kleczewskiej, ale niestety – tym razem jej po prostu nie wyszło.
Jedyny cień reżyserskiej interpretacji mamy okazję dostrzec w drugim akcie, podczas sekwencji z widmami ukazującymi się gościom weselnym. Dzieje się to za pomocą współczesnych strojów Hetmana, Stańczyka czy Zawiszy Czarnego, które skłaniają do refleksji nad aktualną sytuacją polityczną w Polsce i na świecie. Wspominana przeze mnie już dwa razy ostatnia scena transowego tańca Chochoła w wykonaniu Kai Kołodziejczyk, kończy się ekspresyjnym wyrwaniem serca z klatki piersiowej widma. Dopiero w tym momencie spektakl mówi widzowi coś ciekawego, a tu zaraz trzeba zmierzać do szatni. Jaki więc był cel ponownego wystawienia sztuki Wyspiańskiego na deskach Teatru Słowackiego w Krakowie? Zaglądając raz jeszcze do internetowego opisu spektaklu czytamy:
Wielki finał dramatu, zmierzający długimi kadencjami do stanu uśpienia, rozbrojenia, do chocholego tańca, zwykło się odczytywać jako gorzką, wstrząsającą prawdę o społecznej niemocy, marazmie, anomii. A może jest na odwrót? Może ta perwersyjna, triumfalna i monumentalna scena uśmiercania społecznej energii wyzwala poczucie ulgi, uwalnia od lęku przed krwawą przemocą, zapewnia błogie uczucie wzniosłości i bezgrzeszności? Czy pulsująca w dramacie groźba rozpętania rewolucyjnych żywiołów zostaje zdławiona przez iluzję wspólnoty i towarzyszącą jej zawsze przemoc symboliczną? Czy dramat Wyspiańskiego nawiedzany jest przez widma podświadomości narodowej, jak zwykliśmy uważać, czy raczej przez trupy historii o znacznie większym zasięgu rażenia?
Nie da się nie zgodzić z autorem powyższego tekstu, że ostatnia scena była w istocie pewnego rodzaju ulgą - w czekaniu, aż zadzieje się coś nieprzewidywalnego. Tempo w Weselu Mai Kleczewskiej nie jest w żaden sposób dodatkowo nabudowywane, obserwujemy po prostu ciąg zdarzeń zapisany przez Wyspiańskiego. Ciekawi mnie jeszcze ostatnie pytanie zamieszczone w powyższym cytacie. Nie rozumiem czym miałyby się różnić „trupy historii” od „widm podświadomości narodowej” oprócz użytej nomenklatury? Naprawdę? Ubranie Hetmana we współczesne ciuchy owszem, rozszerza jego symbolikę, ale nie jest to przecież jakieś nowatorskie „zwiększenie jego pola rażenia”.
Nie widzę w Weselu Mai Kleczewskiej niczego nowatorskiego, inspirującego, skłaniającego do odkrywczych przemyśleń. I nie piszę tego ze złośliwą ironią, ale z żalem, że jest to aż tak nieudany spektakl. Nieudany, bo przesadnie wierny tekstowi i na nim wyłącznie polegający. Kleczewska niestety zapomniała, że jeśli reżyser nie ma nic nowego do powiedzenia przez pryzmat artystycznego medium, które sobie wybiera, zostaje przez nie zjedzony. Stanisław Wyspiański to wytrawny i doświadczony przeciwnik. W styczniu 2025 roku, na głównej scenie Teatru Słowackiego w Krakowie, zjadł Maję Kleczewską na śniadanie. Kurtyna.
[1] https://teatrwkrakowie.pl/spektakl/wesele, dostęp: 1.02.2025 r.