„Koncert życzeń” Franza Xavera Kroetza w reż. Yany Ross, koprodukcja Łaźni Nowej i TR Warszawa. Pisze Maciej Stroiński.
Motto: „Ja się boję sama spać, nie wiem dlaczego” (Kalina Jędrusik w piosence Andrzeja Własta)
Jeżeli są jakieś plusy epidemii chinki (por. hiszpanka), to chyba dwa tylko: popularyzacja szczepień na choroby sezonowe oraz że widzowie przedstawienia Koncert życzeń już nie muszą, bo nie mogą, uprawiać stand-upu, stać na baczność wobec dzieła jak w galerii sztuki. Koncert życzeń oglądany w pozycji siedzącej to już inny Koncert życzeń, bo na krześle jest wygodniej i dużo spokojniej, i dużo wyraźniej widać, o co biega w tej tragedii.
Wcześniej, gdy widownia krążyła dokoła sceny i dyszała w kark aktorce, za wiele się naraz działo i można było przeoczyć, w jakże pojedynczej celi wegetuje bohaterka, samotna jak świnia. I dupa bardziej bolała, bo o dziwo bardziej boli, służąc do trzymania pionu, ja tak mam przynajmniej. Teraz natomiast, gdy pozycja bohaterki mirroruje naszą, łatwiej się odprężyć i nie myśleć o żylakach, łatwiej poczuć feeling chwili. Popatrzeć na biedę w wersji na bogato, na nędzę dostatku. Ta laska niby ma wszystko, bo miłe mieszkanko o ładnym rozkładzie i rzeczy z Ikei, i ponętną powierzchowność, lecz niestety ma też radio. Ludzie niezamężni nie powinni słuchać radia, bo większość piosenek to piosenki o miłości. Zamężnym też nie polecam z tego samego powodu. Spektakl przynależy do nurtu kina niemego, w kategoriach teatralnych – chyba pantomima, i rozgrywa się w języku międzynarodowym, jakim dzisiaj jest samotność. Nie: bycie samemu, bo to żaden problem, jeżeli ktoś lubi, lecz właśnie: samotność, nieszczęście z bycia samemu. Jak ostry to kryzys, świetnie widać w social mediach, gdzie dajemy się upadlać i upadlać innych, byleby ogrzać się w stadzie.
Dotarłem do scenariusza, który jest wielkim spojlerem, bo kluczowe słowo pada zaraz w drugim zdaniu. Dobrze, że na scenie oglądamy spektakl, nie jego zapis nutowy. Tekst sztuki wyjawia nie tylko godność postaci (Fräulein Rasch), ale również jej dochody (miesięcznie 615 zachodnioniemieckich marek) i brak życia miłosnego (zaczątki incelstwa). Pięknie się to kończy: „Pauza, a następnie” – tyle. Tekst przypomnę, że pochodzi z pierwszej połowy lat 70. XX wieku. Był zatem o epidemii przed nastaniem epidemii. To znaczy zależy, o której zarazie mowa. Covid, choć nie zniknie, kiedyś przegra jednak, wybiwszy niezaszczepionych. Covid kiedyś przegra, a nie wiem, jak z samotnością, która też zabija ludzi. Siedzenie na chacie w pozycji samotnej to jedna z pandemii. Szczepionką na tę chorobę cywilizacyjną wcale nie jest praca. Powrót po pracy do domu jeszcze nie wiał taką grozą, jaką wieje w tym spektaklu. Wyjmujesz zakupy, układasz w lodówce, nie oglądasz telewizji, chociaż jest włączona, robisz se herbatkę i kanapkę na sucharze, i ogólnie „spędzasz wieczór”, a nie podejrzewasz nawet, że grasz w tragedii antycznej. Gdy wracasz na chatę i mieszkasz w niej sama, twoją egzystencją zawiadują didaskalia, chyba że mówisz do siebie. Bohaterka idzie w kimę i nie planowała z góry, że to już na zawsze. To było głęboko creepy, niechcący znaczące, gdy widzce upadł telefon akurat w tej scenie, akurat w tej chwili. Widownia zagrała swoje mimo bycia usadzoną i trzymaną na odległość. Spektakl odważnie oszczędny, szlachetnie naiwny, absolutna prostota scenicznych środków wyrazu. W głównej i jedynej roli aktorka Danuta Stenka z Teatru Narodowego.
Jeśli Koncert życzeń mogli zobaczyć w Zurychu, to czemu nie ściągnąć do nas szwajcarskiej inscenizacji Wiśniowego sadu, bo ta sama reżyseria i ta sama gwiazda?