„Randka w bistro” wg scen. Marzanny Graff w reż. Karola Stępkowskiego z Mam Teatru w PROMie Kultury w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
Niełatwo jest pisać o spektaklach, które są bardziej zabawą w teatr niż czystym teatrem. Marzanna Graff i Aleksander Mikołajczak wymyślili sobie projekt mamteatr.pl, tworząc scenariusze i przedstawienia, w których sami grają. Chodzi zapewne o to, by móc pokazywać swoje realizacje w różnych domach kultury, być może na terenie całego kraju. W gościnnych progach warszawskiego Promu Kultury aktorzy ci nie po raz pierwszy prezentują sztuki swojego autorstwa. Tym razem przed wejściem do sali widowiskowej stał stół z żółtym serem w ramach upominku. Pomyślałem sobie – zaczyna być ciekawie.
Sam spektakl to seria scen, w trakcie których pan Tadeusz (w tej roli Aleksander Mikołajczak) spotyka się w pobliskim bistro z kobietami na randki w ciemno. Jako pierwsza pojawia się urzędniczka skarbowa, potem wyzwolona blondyna, jest też męcząca, piskliwa sąsiadka, psycholożka w złotej koronie, wreszcie w piątej, ostatniej sekwencji własna żona. Powiem szczerze, że dzięki świetnej charakteryzacji myślałem, że w drugiej scenie gra już inna aktorka. Okazało się jednak, że to Marzanna Graff z wdziękiem wciela się we wszystkie role kobiece, a moją uwagę przykuła charakterystyczna i szeroka opaska umieszczona powyżej nadgarstka, która miała zapewne coś zakrywać. W każdym z kolejnych obrazków opaska była obecna w odpowiednim do stroju kolorze. Stąd też nieustannie zastanawiałem się, co też może skrywać? Bliznę? Wulgarny tatuaż? Okazało się w końcu, że to tatuaż z symbolem nieskończoności… a może cyfrą 8? Zauważyłem to dopiero wtedy, kiedy aktorka założyła opaskę na drugą rękę. Pomyłka czy świadome dramaturgiczne działanie? Aleksander Mikołajczak ma identyczny rysunek na skórze nad nadgarstkiem, czyli… małżeństwo, na sto procent – pomyślałem. Jednak dopiero w finale spektaklu przyjdzie wyjaśnienie z ust występujących.
Aktorsko jest poprawnie, bez jakichkolwiek pomyłek, ale dramaturgicznych fajerwerków przy kawiarnianym stoliku raczej nie ma co oczekiwać, jest po prostu sympatycznie. Aleksander Mikołajczak z wdziękiem posługuje się „mientkim” akcentem rodem z praskich czy czerniakowskich bram, prezentując kilka zabawnych puent i recept na życie, a jego bohater obwieszony „złotem” na szyi i z finglem na palcach pokazuje mistrzostwo uwodzenia rodem z podwórek na Brzeskiej czy Podchorążych. Jest zabawnie i naprawdę sympatycznie. Choć dla stołecznego rodaka to bardziej karykatura „warsiawskiego” amanta, apasza wielbionego w piosenkach Staśka Wielanka i Kapeli Czerniakowskiej.
Na koniec dostajemy wyjaśnienie o chorobie pani Marzanny, o niezrealizowanej wycieczce do Włoch, o pomyśle na zabawę w teatr i możliwość wcielania się w różne kobiece charaktery i osobowości. Rozumiem, że to taka forma urozmaicenia małżeńskiego pożycia, rozgrywana w bardzo zresztą fajnej, serdecznej i przyjacielskiej atmosferze. Na koniec kwiaty od pana Aleksandra i próba zmuszenia niemrawej publiczności do śpiewania… Wyszło to dość słabo. Reklama serowej restauracji i ulubionej portugalskiej kawy też nie do końca chyba konweniuje z teatralnym artyzmem, ale to akurat rozumiem, wiadomo, jest ciężko, trzeba sobie jakoś radzić.
O gościnnym występie Kasi Winczy mogę powiedzieć tylko tyle: kim są wpływowi rodzice tego „cudownego dziecka”, które ponoć dubbinguje filmy, że występuje w przerywnikach scen w śpiewającej roli? Jest bowiem obok tonacji, nie trafia w dźwięki, a jak przychodzi pora na śpiewanie w wyższych rejestrach to z tego rezygnuje i posługuje się melodeklamacją. Czy w tym przypadku aby na pewno o talent chodzi?
Cały czas zastanawiam się, czy warto tracić czas i pieniądze na oglądanie tego spektaklu. Jeśli jest to możliwość jedynego kontaktu z kulturą, to pewnie tak. Ale trzeba szczerze powiedzieć, że jest to zaledwie namiastka teatralnego artyzmu, nie wychodząca poza prostą zabawę w teatr. Po prawdziwe teatralne emocje radzę udać się gdzie indziej.