„Judy” w reż. Sławomira Chwastowskiego w Teatrze Imka w Warszawie. Pisze Robert Trębicki w Teatrze dla Wszystkich.
„Judy”, w nowej Imce, to spektakl o wielkiej aktorce i piosenkarce, której gwiazda nie rozbłysła w kraju nad Wisłą wtedy, kiedy powinna. Polacy byli w tym czasie zajęci obroną swego kraju przed Niemcami, a nie oglądaniem jakiegoś cudu zza oceanu. W Ameryce, i owszem, zrobiła od razu karierę i jest tam dotąd gwiazdą, bo publiczność kocha jej piosenki i filmowe role. Judy Garland, bo o niej mowa, pozostawiła po sobie repertuar, którzy dzisiaj zna cały świat.
„Judy” to w zasadzie monodram, albowiem w tym przypadku tylko od aktorki zależy na ile będzie potrafiła swoim wykonaniem przykuć uwagę widza. Hanna Śleszyńska robi to znakomicie, tak, że śmieję się do łez, wzruszam i oglądam jej teatralne wcielenie z uwielbieniem. Na scenie widzimy Judy popijającą winko (w sumie sporą jego dawkę) i opowiadającą o swoim ciężkim życiu w wytwórni Metro Goldwyn Mayer (to ta z ryczącym lwem w czołówce filmu), o niełatwych relacjach z despotyczną matką i o problemach z alkoholem, ale też o jej największym szczęściu – o narodzinach dzieci i byciu matką. Któż dziś nie zna jej sławnej córki Lizy Minelli, choćby z roli Sally Bowles w głośnym „Kabarecie” Boba Fosse’a.
W Teatrze Imka od początku do końca z podziwem patrzę na kreację Hanny Śleszyńskiej, która szalenie sugestywnie i wiarygodnie wciela się w postać amerykańskiej artystki, której życie nie było pasmem tylko samych sukcesów, popularna piosenkarka, aktorka i tancerka musiała się też zmierzyć z wieloma doświadczeniami dużo bardziej przykrymi – zarówno w sferze zawodowej, jak i osobistej. Śleszyńska rewelacyjnie wykorzystuje wszystkie swoje atuty, cały wachlarz warsztatowych umiejętności, tworząc postać, w której komizm silnie miesza się z dramatyzmem, zarówno w warstwie czysto aktorskiej, jak i wokalnej. Świadomość scenicznego bycia, a także odpowiedzialność za każde słowo, choćby i najbardziej brutalne, są u tej aktorki naprawdę imponujące. Dlatego Śleszyńska potrafi kraść nie tylko serca, ale i dusze widzów, którzy nie mogą oderwać od niej oczu.
Nie muszę chyba nikomu już tłumaczyć, że Hanna Śleszyńska należy do moich ulubionych aktorek, i to jej kolejnych ról zawsze z niecierpliwością wyczekuję. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek widział zły spektakl z jej udziałem – do dzisiaj mam w pamięci zwłaszcza „Pomalu, a jeszcze raz!” w Capitolu czy „Umrzeć ze śmiechu” w Kwadracie. W Imce aktorka znów zachwyca wszechstronnością swojego talentu, komediowego, dramatycznego i wokalnego. W „Judy” jest i zabawnie, ale nie tylko. Są też chwile, kiedy na widowni panuje absolutna cisza. Jest magicznie, bo tylko w ten sposób można przekazać w teatrze całą prawdę o człowieku i jego tragicznym losie, pełnym upokorzeń, uzależnień i zwyczajnie ludzkich słabości.