Logo
Recenzje

#KurierTeatralny: Wiara w człowieka

28.04.2025, 10:06 Wersja do druku

„Jesus Christ Superstar” Andrew Lloyda Webbera i Tima Rice’a w reż. Agnieszki Płoszajskiej w Teatrze Muzycznym w Toruniu. Pisze Piotr Sobierski.

fot. Piotr Manasterski/mat. teatru

Teatr immersyjny, który wzmacnia zmysłowe i fizyczne doświadczenia widzów, zatacza coraz szersze kręgi w świecie musicalu. W ostatnich sezonach z zachwytem mówiło się o londyńskich realizacjach „Guys and Dolls” (2023, reż. Nicholas Hytner) czy „Kabaretu” (2021, reż. Rebecca Frecknall). W polskim teatrze muzycznym takie przypadki liczyć można na palcach jednej ręki, a najnowsza premiera „Jesus Christ Superstar” w reżyserii Agnieszki Płoszajskiej z toruńskiego Teatru Muzycznego przebojem wdziera się na sam szczyt osiągnięć w tej dziedzinie.

Kultowy musical pojawił się w Polsce po raz pierwszy w 1987 roku. W gdyńskim Teatrze Muzycznym spektakl wyreżyserował Jerzy Gruza i podobnie jak na Broadwayu (1971, reż. Tom O’Horgan), był on powiewem świeżości, a nawet niemałą rewolucją. Duża w tym zasługa Andrew Lloyd Webbera, którego kompozycja łączy muzykę rockową z iście symfonicznym brzmieniem. Nie mniej zaskakuje libretto napisane wraz z Timem Ricem (autor piosenek), które opowiada o siedmiu ostatnich dniach życia Chrystusa w musicalowym (chociaż częściej używa się określenia rock opera) anturażu. Autorzy sprowadzili tytułowego bohatera z postumentu, na co utyskiwali przeciwnicy przedstawienia, wskazując na zbytnią laicyzację oraz przemilczenie faktu zmartwychwstania.

Patrząc na historię wystawień „Jesusa” w Polsce, nietrudno dostrzec silnie powiązanie z wiarą katolicką. Począwszy od klasycznego odczytania libretta, po sam termin pojawienia się tego tytułu na afiszu. Dzisiaj szczególnie ściśle łączy się pokazy z kalendarzem liturgicznym, chociaż jeszcze w XX wieku musical potrafił stanowić manifest nie tylko wiary, ale i sprzeciwu wobec władzy. Tak odbierano realizację Gruzy, z tego też powodu zablokowano (w obawie przed demonstracjami o charakterze politycznym) pomysł pokazania spektaklu na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie.

Agnieszka Płoszajska zaproponowała w Toruniu niezwykle odważne odczytanie libretta, skupiając się na uniwersalnych, etycznych wartościach. Akcja osadzona została w industrialnej przestrzeni, być może opuszczonej hali przemysłowej, w której odbywa się klubowa impreza. Widzowie stają się jej świadkami, a nawet aktywnymi uczestnikami. Dzięki słuchawkom na uszach - spektakl rozgrywa się w formule silent disco, każdy ma do wyboru trzy ścieżki dźwięku - pierwsza to musical, dwie pozostałe to radiowa audycja oraz muzyka niezwiązana z kompozycją Webbera.

W klubie Od Nowa, gdzie wystawiany jest spektakl, znajduje się konstrukcja podestów oraz kilka mostków nad głowami (świetna scenografia Wojciecha Stefaniaka). Zespół aktorski często schodzi z tych scenicznych platform. Wszędzie unosi się pył rozsypywanego białego proszku, widzowie obdarowywani są białymi pastylkami. Imitując zażywanie narkotyków, jeszcze przed pierwszymi taktami muzyki, twórcy budują atmosferę intensywnych doznań. Gdy w słuchawkach rozbrzmiewa kompozycja Webbera, a na scenę wkracza obsada w ciemnych, niekiedy rozerotyzowanych kostiumach, musical zaczyna angażować wszystkie zmysły. Ogromną pracę wykonano na poziomie realizacji dźwięku, aby ta monumentalna kompozycja (kierownictwo muzyczne Bartosz Staszkiewicz) nie straciła nic ze swojej siły, a jednocześnie współgrała ze wszystkimi głosami aktorów. Po kilku minutach upływających na oswajaniu oryginalnej przestrzeni, stajemy się częścią widowiska - w namacalny sposób widząc i czując w pobliżu bohaterów historii. Spektakl oglądamy przede wszystkim stojąc, miejsc siedzących jest niewiele. Wraz z upływającym czasem odczuwamy pierwsze bóle w kręgosłupie, w trakcie ukrzyżowania już praktycznie nie czując nóg. Współodczuwamy tę tragiczną w skutkach, mocno rozpustną imprezę.

fot. Piotr Manasterski/mat. teatru

Jezus (Rafał Szatan) i Judasz (Sebastian Machalski) to u Płoszajskiej dwójka przyjaciół, których łączy silna, braterska miłość. Rysą na ich relacji staje się zazdrość, potrzeba uwagi i poczucie krzywdy, które prowadzą do tragedii. Reżyserka rozegrała rozłam w niezwykły sposób - zdrajca Judasz dręczony wyrzutami sumienia przedawkowuje narkotyki, a losy Jezusa leżą w rękach chuligańskiej bandy, która bijatykę zamienia w prawdziwą jatkę. Gdy na scenie pojawia się Herod (Marta Burdynowicz), stylizowany na „Mamę" Morton z „Chicago”, Jezus traktowany jest niczym uliczny kundel. Trudno zatrzymać machinę samonapędzającego się zła. I nawet anielski głos Marii Magdaleny (zjawiskowa Oliwia Drożdżyk) nie jest w stanie odciągnąć naszej uwagi. Biczowanie i ukrzyżowanie przywodzą na myśl bestialstwo ostatnich godzin Chrystusa, ale też schodzą na poziom współczesnego bandyckiego zajścia. Rafał Szatan i Sebastian Machalski stworzyli sugestywne, wielkie kreacje, w których znalazło się miejsce zarówno na proste, namacalne emocje, jak i pełny naturalizm, w których umorusaną czerwoną farbą ciało zdaje się krwawić. Dramatyzm ich postaci oraz indywidualny rys, podyktowany nowym odczytaniem libretta, determinuje również ich aktorską relację, osadzoną na skupieniu i partnerstwie. Bardzo silnie wybrzmiało to podczas premierowego pokazu, a było o tyle trudne, że spektakl rozgrywany jest w sali niesprzyjającej musicalowej materii. Aktorzy zamiast klasycznych odsłuchów, występują z dousznymi słuchawkami, a zespół muzyczny jest dla nich praktycznie niewidoczny. Do tego dynamiczna choreografia i ruch sceniczny. Zadania postawione przez odpowiedzialnego za taniec Michała Cyrana, zdają się momentami niewykonalne, a mimo to nawet na moment nie widać spadku energii i tempa.
 
Religii jest w tym spektaklu mało, ale wiary w dobroć drugiego człowieka bardzo wiele. Płoszajska wprowadziła do historii postać kobiety (Agata Walczak), która niczym uchodźca lub biedna sąsiadka z osiedla, pojawia się przed teatrem. Nie wszyscy ją zauważają, styka się ze skrajnymi reakcjami.

Zaopiekowana przez empatyczny tłum, pojawia się w końcu na scenie wraz z dwójką małych dzieci, aby finalnie stanąć pod krzyżem. Trudno o lepsze połączenie ateistycznej wizji „Jesusa” z istotą katolicyzmu. Wielki sukces tej realizacji polega właśnie na tym, że pomimo daleko idących interpretacyjnych odczytań, ani na moment nie zatracono ewangelicznego przesłania, momentami nawet jeszcze mocniej je uwypuklając.

#KurierTeatralny

Źródło:

www.facebook.com
Link do źródła

Sprawdź także