EN

19.12.2023, 14:02 Wersja do druku

Warto było czekać

„Czekając na Godota” Samuela Becketta w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Marta Kułaj w „Teatrologii.info”.

fot. Marta Ankiersztejn/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

„Tak, w tym niezmiernym chaosie jedno jest jasne: czekamy, aż przyjdzie Godot”.
S. Beckett, Czekając na Godota

Wiadomo, jak się kończy. Ale nie, nie nudzi.

Po lewej kamień, scena poza tym pusta, w głębi, pośrodku, drzewo o srebrzystym, metalowym pniu. To za nim dwukrotnie pojawi się księżyc, przemieszczany linkami, gdy tylko Chłopiec, za pierwszym i za drugim razem, spełni swoje posłannictwo. Aktorzy wchodzą, drzwi po prawej (z punktu widzenia publiczności) wiodą także za kulisy, gdy wymaga tego sytuacja sceniczna.

„Jutro się powiesimy… Chyba że przyjdzie Godot”. „No a jeśli przyjdzie?” „Będziemy zbawieni” – mówią bohaterowie pod koniec drugiego aktu, wcześniej zaś stwierdzając: „Nic się nie da zrobić” i „Nic się nie dzieje”.

Dwa akty składające się na sztukę i odpowiadające dwóm dniom oczekiwania na Godota powielają ten sam schemat. Główni bohaterowie, Vladimir (Didi – w tej roli Jerzy Radziwiłowicz) i Estragon (w roli Gogo Mariusz Benoit) tkwią przy bezlistnym drzewie. Wiodą ze sobą dialog lub raczej wypowiadają kwestie, które nieodmiennie nawracają do jednego: do Godota, który powinien przyjść, jak (być może, bo Vladimir pewny tego nie jest) zapowiadał, w sobotę. Nie ma go jednak, pojawia się za to Pozzo (Cezary Kosiński) oraz prowadzony przez niego jak na postronku tragarz Lucky (Bartłomiej Bobrowski).

Po dziwacznym wygłoszonym przez tego ostatniego quasi-filozoficznym monologu przybysze ruszają w dalszą drogę, a zaraz potem nadchodzi Chłopiec (w roli posłańca Godota Franciszek Krupowicz). Pan Godot tego wieczoru nie przyjdzie, zrobi to jutro – zapewnia i odbiega. Vladimir i Estragon pozostają. Chcą odejść, tkwią jednak w miejscu.

W drugim akcie zmienia się (pozornie) niewiele: na drzewie wyrosło kilka liści, Pozzo, który zjawia się jak poprzednio, nie widzi, Lucky zaś jest niemy. Kiedy odchodzą, Vladimir i Estragon pozostają, czekają (pierwszy bardziej niż drugi) na przybycie Godota. Zamiast niego nadchodzi jednak jego wysłannik: Godot i tym razem nie przyjdzie. Didi i Gogo zastanawiają się potem (jak i w pierwszym akcie) nad możliwością popełnienia samobójstwa, nie mając jednak dość mocnego sznurka, odkładają to na kolejny dzień. Chcą odejść. Pozostają.

Sztukę Czekając na Godota napisaną przez Samuela Becketta na przełomie 1948 i 1949 roku wystawiono na deskach wielu teatrów, jej treść interpretowano wielokrotnie i na wiele sposobów, powiedziano i napisano niemało na temat samego teatru absurdu, analizowano słowa wypowiadane przez bohaterów, starano się dociec, kim jest Godot i kim są ci, którzy na niego czekają. Trudno dziś mówić o Becketcie i być przy tym oryginalnym.

fot. Marta Ankiersztejn/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Piotr Cieplak, reżyser teatralny, profesor Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, od 2014 roku związany na stałe z Teatrem Narodowym, podjął się realizacji dzieła 70 lat po pierwszym jego wystawieniu w Théâtre de Babylone w Paryżu i 66 lat po pierwszej polskiej prapremierze. Czekając na Godota nie jest zresztą pierwszym dziełem irlandzkiego dramaturga wziętym przez reżysera na warsztat: w 2007 roku Cieplak wyreżyserował już Szczęśliwe dni.

Jaki jest Beckett Piotra Cieplaka?

Bohaterowie robią, co robić powinni: wykonują określone gesty, mówią, śpią i śnią sny, zdejmują buty, a potem je wkładają (Estragon), zdejmują, przymierzają i wkładają meloniki. I czekają (Vladimir przede wszystkim, Estragon wolałby odejść), bo mają nadzieję. Na spoczynek na słomie i na pełny brzuch. Tak jest u Becketta. Tak jest u Cieplaka. Inaczej być nie może.

Wszystko, co musimy wiedzieć na temat bohaterów, zawarte jest w wypowiadanych przez nich słowach, grze i tym, czego nie ma. Żeby doznać ich uwięzienia w uporczywym trwaniu w tym jednym konkretnym miejscu, współodczuwać, gdy się na nich patrzy, nie trzeba krat. Wystarczy pusta przestrzeń. Ta sama wciąż, jak ten sam wciąż jest dzień, mimo że następny. I kolejny. I gra światła i ciemności, na koniec aktu.

Wiemy dobrze, do czego to zmierza, a jednak czekamy. Obok bohaterów Becketta. I niejako obok aktorów. Na co? Na odmianę? Na nadejście, co absurdalne, Godota? Na to, że w końcu coś się wydarzy? To takie ludzkie przecież. To czekanie.

Wszelkie teorie tracą na znaczeniu, nie wierzy się w nic. Na scenie jest pusto, jest kamień, drzewo z liśćmi lub bez, jest dzień, jest księżyc i jest w końcu noc. Tak, zdecydowanie jest pusto i przeraźliwie bez sensu. Ale Vladimir i Estragon są. I są razem. To się liczy i to widać, odegrane rzetelnie przez aktorów. A jednak coś istnieje.

Sens sztuki szarpie w środku. Dokucza, jeśli się w nią wsłuchać i wpatrzeć. I jakby na przekór definicji tego teatru, który tworzą dzieła Becketta, wyrwane, pozbawione sensu obrazy składają się w całość, którą tylko scena uładzić potrafi. I gra aktorów, która jest wzorcowa.

Mariusz Benoit, Jerzy Radziwiłowicz, Cezary Kosiński, wiarygodni i autentyczni, z wypowiadanych słów wyciskają tyle, ile tylko wycisnąć można, zarażając czymś, co jest niemal rozpaczą, zaskakując tak, jak tekst, czytany, nie potrafi tego zrobić skutecznie. Bartłomiej Bobrowski jako Lucky, niewiele mówiący z woli Becketta, oddaje na scenie uczucia i emocje mimiką, podczas gdy w didaskaliach, prócz informacji „Lucky płacze”, nie znajdziemy wiele. Franciszek Krupowicz wciela się umiejętnie w postać tego, kim być powinien: onieśmielonego lub raczej przestraszonego wysłannika Godota (w ubraniu z „naszych czasów”, choć u Becketta w didaskaliach mowy i o tym nie ma, w związku z czym teorii można snuć bez liku: że temat w ten sposób staje się aktualny? Że historia rozwija się cały czas i do dziś trwa? Nie wiem, czy tak jest, i przyznaję się do tego bez wstydu, bo cokolwiek to znaczy, jeśli znaczy, jedno można stwierdzić z pewnością: Franciszek Krupowicz odgrywa swoją rolę bardzo dobrze, po mistrzowsku).

Słowa zatem, które czynią różnicę. Słowa, które znów, jakby na złość absurdowi, zyskują na znaczeniu. W chaosie jest zaczyn kosmosu (może raczej jego resztka): być może podkreślając ich wagę (bo słowa są ważne), Vladimir mówi: „Nie jesteśmy świętymi, a jednak jesteśmy, gdzieśmy się umówili. Ilu ludzi może się czymś takim poszczycić?”. Wierność temu, co powiedziane, ale i przekonaniu, gdy nic nie jest pewne. To właśnie nadaje sens, a jednocześnie męczy, niszczy, być może tego sensu jednak pozbawione.

fot. Marta Ankiersztejn/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Słowa zatem. W spektaklu słychać je lepiej. Nic w tym odkrywczego: jedno to tekst zapisany, drugie to wypowiedziany na scenie, wzmocniony wszystkim, co scena oferuje. To siła teatru właśnie. Tego teatru.

W okrzyku Vladimira „Nie mogę już!” kończącym jego krótki monolog wygłoszony w akcie drugim tuż przed zjawieniem się Chłopca, słychać rozpacz – aktora i człowieka. Taką rozpacz, że chciałoby się zaraz potem powtórzyć za bohaterem „Chryste, zmiłuj się nad nami!”. Światło słabnie, gdy ma się rozegrać ostatnia scena, ta, w której Gogo i Didi ciągną sznurek, by sprawdzić, czy dość mocny. Stoją po dwóch stronach drzewa. Jak ono wrośnięci w ziemię. Stoją, choć chcieliby odejść. Nie mogą.

Didi i Gogo mogliby być jedną osobą, ludzkością w ogóle. Takie rzeczy widać dobrze na scenie: identycznie niemal ubrani, identycznie zdesperowani, identycznie tragiczni w czekaniu, bez perspektywy i z tą największą, najgorszą przed nimi, która wszystko zamyka. Sznurek i gałąź. A jednak nie, bo może Godot w końcu przyjdzie. Może.

To, co teatr absurdu podkreślał, słowo tracące związek z rzeczą, tu okazuje się o wiele nośniejsze: jak w wypowiedziach bohaterów o głosach, które zmarły, które szumią, szepczą, szeleszczą, choć za chwilę Estragon przełamie tragizm bladym komizmem, twierdząc, że było to tylko drobną utarczką. Czy choćby monolog Lucky’ego, który się „słyszy” skuteczniej niż czyta, o człowieku, który usycha. Tu słowo znaczy, jak szczegół.

A są tam szczegóły jeszcze bardziej techniczne, które można by w zasadzie pominąć. Jak marchewka, której wyciągnięcie z kieszeni wywołało reakcję publiczności. Jak inne drobne żarty, gdzie groza na ułamek sekundy ustępuje komizmowi, a w rzeczywistości tylko przybiera na sile. Chodziłoby zatem o szczegóły, odróżniające dzień od dnia, niuanse, których Estragon nie zauważa i nie pamięta.To wszystko życie. Coś się robi, co, nie pamięta się potem, w środku mając nadzieję na coś większego, ważniejszego, każdy na swoje, każdy na co innego. Męczy? Można odejść. Ale co wtedy? Skoro można odejść, dlaczego się zostaje? Bo ma się nadzieję? A skoro ma się nadzieję, wiernością decyzji dyktowaną, więc dlaczego czuje się rozpacz, patrząc i słuchając? Bo wie się, że może nigdy nie nastąpi to, na co się czeka? Ale inaczej postąpić nie można, bo na coś czekać trzeba, żeby życie miało sens. Może tylko tej bierności szkoda i trudno zrozumieć w tym czekaniu. Ot, cała filozofia. Nadzieja. Pojawienie się Chłopca daje nadzieję, podtrzymuje ją: Godot istnieje i wie o ich istnieniu. Więc można czekać spokojnie. Kiedyś przyjdzie, skoro wie. Można też odejść, ale tam, dokąd się dotrze, czy nie znajdziemy nowego Godota i znów, jak wcześniej, będziemy czekać? Taka jest natura człowieka. Beckett, i Cieplak, zmuszają do uświadomienia sobie własnej roli, i robią to skuteczniej niż tragicy greccy. Skuteczniej, a przecież bohaterowie w zasadzie nie robią nic. Nic istotnego. Czy sztuka jest aktualna? Czy żyje? Jeśli po słowach bohaterów „To co, idziemy? „Chodźmy”, widząc ich tkwiących mimo wszystko w jednym punkcie, czuję, że to o człowieku w ogóle, każdym, bo niemało było/jest sytuacji, które strawiło się na czekaniu na tego (przeklętego) Godota?

Jest aktualna. Będzie.

Czekając na Godota Piotra Cieplaka to piękny, solidny teatr. To dobra rzecz. Na takie rzeczy się czeka. Warto.

Czekając na Godota Autor: Samuel Beckett; przekład: Antoni Libera; reżyseria: Piotr Cieplak, scenografia i kostiumy: Andrzej Witkowski, reżyseria światła: Piotr Cieplak, Andrzej Witkowski, występują: Mariusz Benoit, Jerzy Radziwiłowicz, Bartłomiej Bobrowski, Cezary Kosiński. W roli Chłopca – Oliwier Felczak/Franciszek KrupowiczTeatr Narodowy w Warszawie, Scena Studio, premiera: 9 grudnia 2023.

Cytaty za: S. Beckett, Czekając na Godota, w: idem, Utwory wybrane w przekładzie Antoniego Libery. Tom 1: dramaty, słuchowiska, scenariusze, PIW, Warszawa 2017 dodruk 2023.

Tytuł oryginalny

WARTO BYŁO CZEKAĆ

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Marta Kułaj

Data publikacji oryginału:

14.12.2023