Dziś w Schauspiel we Frankfurcie premiera spektaklu Eweliny Marciniak „Das Tove-Projekt”. Z tej okazji publikujemy tłumaczenia recenzji z jej niedawnej realizacji: „Walkiria” Richarda Wagnera w Operze w Bernie (Bühnen Bern). Piszą Jörn Florian Fuchs w „BR-Klassik” i Egbert Tholl w „Süddeutsche Zeitung”. (red.)
Jörn Florian Fuchs, „Walkiria dla zaawansowanych”, BR-Klassik
Przed dwoma laty publiczność w Bernie zachwycała się premierą „Złota Renu” Wagnera. Teraz polska reżyserka Ewelina Marciniak kontynuuje swoją pracę realizując „Walkirię”. Wystawienie po raz kolejny wzbudza wielki zachwyt, nie jest przy tym pozbawione intelektualnej głębi.
Co rusz można popaść tego wieczoru w intelektualny obłęd. Czy to, co interpretacyjnie komuś się wydaje, ma sens? Czy to, co widzimy, jest właściwie rozumiane? A może (nie?)świadomie sprowadza nas Marciniak na manowce? Szanujący się krytyk nie wypytuje twórców, nie wertuje też programu.
Skalisty krajobraz jako scenografia
Na scenie rozpościera się skalisty krajobraz urozmaicony w każdym z trzech aktów fenomenalnymi efektami świetlnymi (Bernhard Bieri). W chacie Hundinga dostrzec można swojego rodzaju rzeźbę w kształcie noża, pojawiają się krzykliwe, kolorowe kostiumy (Julia Kornacka), całkiem przytulny kominek i cała gwardia tancerek i tancerzy, którzy raz to dublują bohaterów – na przykład kazirodczą parę kochanków Siegmunda i Sieglinde, innym razem wprowadzają zamęt. Kiedy Wotan (wspaniały Seth Carico) kłóci się ze swoją małżonką Fricką (precyzyjna i znakomita wokalnie Claude Eichenberger), na scenie pojawia się cała gromada sobowtórek Fricki. Wszystkie są w ciąży i wszystkie dokuczają Wotanowi.
Rewia tanecznych numerów
Marciniak angażuje zespół taneczny oraz wspaniałą choreografkę Dominikę Knapik, która wizualizuje szalone sytuacje niekiedy wprowadzając elementy akrobatyki. Być może cały ten wieczór można podsumować sformułowaniem „rewia tanecznych numerów”, przy czym na pierwszy rzut oka wiele tu szorstkości i chaosu, sama zaś struktura wyłania się w sposób dość osobliwy. To różnorodność stanowi tu o sile, pozwala też dostrzec sensy.
Reżyserka dba o ironiczne wtrącenia
Gdy umiera Siegmund, a krótko po nim Hunding, obaj stoją plecami do publiczności, na uboczu, niczym w azjatyckim teatrze formy. Pod koniec na skalisty krajobraz opada świetlista chmura. Nie widać jeszcze Brunhildy, jednak jej pojawienie się w finale zrobi ogromne wrażenie, gdy zawiśnie głową w dół nad płonącymi skałami. Marciniak dba o ironiczne wtrącenia, co przywodzi na myśl prace Kim de l’Horizon (pisze on często dla sceny w Bernie). Do „Walkirii” niezbyt pasują tego rodzaju radykalne transformacje. Ironiczne momenty są tu zwykle bardzo krótkie, dystansują, by po jakimś czasie znów ustąpić miejsca powadze.
W pełni trafna obsada
Przedstawienie jest doskonale obsadzone. Pełna energii i nieco androgeniczna Yanhua Liu urozmaica portret Brunhildy, wspaniała jest Julie Adams jako Sieglinde, a Marco Jentzsch jako Siegmund – nieco powściągliwy. Spośród sióstr Brunhildy wrażenie robi przede wszystkim Amelie Baier jako Siegrune. Nicholas Carter wraz z orkiestrą symfoniczną dostarcza pełni Wagnerowskiego brzmienia, jednak w drugim akcie doświadczamy momentów stonowania. Podobnie jak „Złoto Renu”, „Walkiria” wzbudza wielki zachwyt, pomimo (a może właśnie za sprawą) jej wizualnej złożoności. Należy zatem gratulować nie tylko zespołowi, ale także publiczności.
Egbert Tholl, „Arcydzieło”, Süddeutsche Zeitung
Ewelina Marciniak swoim wystawieniem „Walkirii” w Bernie konsekwentnie realizuje Wagnerowski „Pierścień”, opowiadając przy tym do głębi ludzką historię.
„Walkiria”, prolog. Otulona pościelą Sieglinde leży naprzeciw kominka. Nad nim widzimy wbite w ścianę noże kuchenne (jednym z nich jest Notung). Obok Sieglinde siedzi długowłosy, szczupły Siegmund. Rozmyśla. W tle szklana ściana, za którą rozpościerają się skały. Po nich pełzają stworzenia, być może ostatni ocaleni jakiejś cywilizacji, być może zagubieni wędrowcy. Boją się, trzęsą i drżą. Wybrzmiewa pieśń. Sieglinde z czułością gładzi dłonie mężczyzny, po czym nakłada obcasy i podaje mu napój. Od tej chwili Julie Adams kradnie cały pierwszy akt, jest wyrafinowaną damą, posiada wiedzę o życiu i miłości, zębami otwiera butelkę wina. I można się domyślać, że ten „Pierścień”, co zapowiadało już „Złoto Renu”, będzie poruszający, błyskotliwy i trafny. Oto teatr.
Przed trzynastoma miesiącami „Złoto Renu” w reżyserii Marciniak miało na deskach teatru w Bernie swoją premierę. W ten oto sposób „Pierścień” po raz pierwszy w historii zawitał w stolicy Szwajcarii. Był to operowy debiut także dla polskiej reżyserki, która zarówno w Polsce, jak i w Niemczech udowodniła, że nie boi się sięgać po wielkie dzieła. Wystawiała Jelinek, Tokarczuk czy Houellebecqa. Jest bardzo bystra - jej prace niekiedy wyprzedzają swój czas, co nie zawsze czyni je łatwymi w odbiorze. Ale zawsze interesuje ją jedno: człowiek i pytanie o to, dlaczego czyni to, co czyni.
Grupa taneczna dubluje postaci, opowiada ich historie
Urodzona w 1984 roku Marciniak i rok młodszy Australijczyk Nicholas Carter, naczelny dyrygent teatru w Bernie, wespół budują „Pierścień”, który, co można wywnioskować na podstawie dwu pierwszych części, opowiada do głębi ludzką historię. Ta historia nie potrzebuje mitów i w żadnej mierze nie zapożycza nadbudowy. Carter konsekwentnie rezygnuje z wszelkiego rodzaju dźwiękowych strategii onieśmielania, dyryguje kameralnie, a przy tym niezwykle precyzyjnie, niekiedy zachowawczo - podczas długich dialogów w drugim akcie aż prosiłoby się o budowanie nieco większego napięcia. Jednak koniec, w którym Wotan żegna się z Brunhildą, zarówno muzycznie, jak i scenicznie przeradza się w arcydzieło.
Marciniak opowiada przede wszystkim historię Wotana. Podobnie jak w „Złocie Renu”, pracuje ona z młodym i na tę okoliczność dobranym zespołem tanecznym, który dubluje postaci, obrazuje ich przeszłość, generuje szereg skojarzeń, komentuje. Jest zabawnie, ironicznie, chwilami olśniewająco: gdy ociągający się i pozbawiony ochoty bycia bohaterskim Siegmund (Marco Jentzsch) spotyka się z Sieglinde, para tancerzy jakże uroczo odgrywa miłość, całuje się i kąsa. Lub gdy Fricka, pełna ogłady i czarującego smutku Claude Eichenberger, z całą mocą perswazji przekonuje Wotana o świętości małżeństwa i niemożności kazirodczego związku, na scenie pojawia się osiem ciężarnych kobiet ubranych tak pięknie jak Fricka. Otaczają i atakują one chcącego uciec Wotana.
A Seth Carico jako Wotan daje fantastyczny debiut. Jest młody, szczupły, męski, śpiewa głębokim basem i gra wprost fenomenalnie. W szczegółach aktorskiego kunsztu ujawnia się wielki talent Marciniak, nawet bardziej niż w jej sceniczno-skojarzeniowej wizji. Obserwujemy zatem Wotana, młodego tatę, z dziecięcą parą tancerzy - Siegmundem i Sieglindą. Jest zabawnym, wymarzonym ojcem czerpiącym radość z rodzinnego szczęścia. Pod koniec raz jeszcze widzimy go z dorosłą już córką – składa łabędzia origami, pakuje jej rzeczy do plecaka tuląc go niczym utracone dziecko. Gorzko szlocha. I wszystko staje się jasne, bo także Yanhua Liu jako Brunhilda debiutuje fenomenalnie, jest wspaniałą córką. I to dzięki tej dwójce (ale nie tylko) ta „Walkiria” bliższa jest człowiekowi niż mitom.
Z niemieckiego przełożyła Katarzyna Sobolewska