EN

14.12.2023, 09:26 Wersja do druku

Wachlarz się śmieje. Zofia Merle

Zofia Merle nie żyje. 

Zawsze chciałem poznać Panią Zofię Merle, zawsze chciałem o niej napisać. Nie zrobiłem tego, nie udało się, teraz dopiero. Najsmutniej, bo już po wszystkim. Pisze Łukasz Maciejewski.

fot. Andrzej Rybczyński/ PAP

Uważałem ją za jedną z najlepszych polskich aktorek. 

Myślę, że większość z nas. 

Czy ktoś zdążył jej o tym powiedzieć? 

Czy miała świadomość, jak bardzo ją kochaliśmy, jaka była dla nas ważna? 

Parę lat temu, w telewizyjnym programie wspomnieniowym, występowałem razem z Janem Mayzelem, mężem Zofii Merle. 

Wracaliśmy razem, mniej więcej o tej porze, grudzień, szaro, buro, błoto pośniegowe. Nie zapomnę nigdy tej rozmowy, pan Jan, ni stąd, ni zowąd, zaczął opowiadać o powstaniu warszawskim, w którym brał udział, o tamtej Warszawie i dzisiejszej Polsce, i że stracił nadzieję, że doczeka innej. Zapytałem o panią Zofię, o żonę. Machnął ręką. „Zosi trzeba dać spokój”. Zmarł wkrótce potem. Dzisiaj pożegnaliśmy Zofię Merle.

To taka twarz, absolutnie wyjątkowa, zapamiętywalna raz na zawsze, raz na wyłączność. Twarz, której pomylić nie można. Aktorska twarz. Można nie pamiętać nazwiska, ale ta twarz. I głos. Melodia głosu. I postać. I tusza. I reszta. 

Widzę ją zawsze z wachlarzem. W kabarecie, w STS'ie, z Tymem, śpiewającą Osiecką, opowiadającą skecze. I wielką aktorkę komediową. Naprawdę wielką. Była w tej samej lidze, do której należeli wspomniany Tym, Kobiela czy Fernandel. 

Czym jest bowiem komizm w filmie? Naturalną skłonnością do liryki, która się uśmiecha. Lira uśmiechnięta. U Merle granie w filmie nigdy nie było siłowe, wysiłkowe, tandetne. Cała była komizmem, w ciele, w głosie, w zmarszczonym czole, we wciąż jakby zdziwionym grymasie. To nie ja. To nie o mnie. 

Tak, to pani. To pani, Pani Zofio. 

Pokpiwała z rozpoznawalności, z kariery, w wywiadach wciąż zaniżała własną wartość ("co tam ja, ja tylko sprzątam"). To był śmiech, działalność usługowa. Apogeum jej kariery to zresztą czasy, kiedy nie wypadało się chwalić. A miałaby o kim i o czym opowiadać. Kultowe seriale - „Kariera Nikodema Dyzmy”, „Chłopi”, „Janka”. Praca z Zanussim, Zaorskim, Skolimowskim, Kutzem, Glińskim. Cenił ją bardzo Wojciech Jerzy Has - trzykrotnie zapraszał Merle do współpracy. 

Podobnie Jerzy Antczak - „Noce i dnie”, „Dama Kameliowa”, „Chopin. Pragnienie miłości”, i jeszcze Marek Koterski - „Dzień świra”, „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. 

Wystąpiła w evergreenie - „Rzeczpospolitej babskiej”, wybitną kreację stworzyła w „Big bangu” Kondratiuka, oraz – to już główna rola – w niemieckim filmie, „Żegnaj Ameryko!” Jana Schüttego, gdzie fantastycznie zagrała Genowefę, Polkę mieszkającą w USA, marzącą o powrocie do rodzinnej wsi. 

Najważniejszy jednak w jej karierze był duet Bareja-Tym, oraz Andrzej Barański. 

Nie ma filmów i seriali Barei i Tyma bez Zofii Merle („Miś”, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, „Alternatywy 4”, „Zmiennicy”, „Rozmowy kontrolowane” - to Tym i Chęciński, „Ryś”). 

W kinie Barańskiego była natomiast charakterystyczna i liryczna. Wpasowana w świat polskiego fin de siecle'u z wątróbką, lorgnon, koszykiem wiklinowym i bochenkiem razowego chleba. Kocham jej wszystkie występy u Andrzeja Barańskiego – w „Kramarzu”, „Tabu”, „Kawalerskim życiu na obczyźnie”, „Siedmiu piętrach”, „Niech cię odleci mara”, „Dwóch księżycach”, we „Wszystkich świętych”. 

Kino Andrzeja Barańskiego to także Zofia Merle. Bardzo ona. 

Te wszystkie role, z reguły drugo albo wręcz trzecioplanowe, były arcydziełami finezji, wyczucia rytmu, subtelności portretu. Weźmy na przykład postać bufetowej z serialu „Na dobre i na złe”. W pierwszych latach tej serii występowali tam naprawdę wybitni aktorzy, a jednak właśnie Merle, z roli zaprojektowanej na jeden czy dwa odcinki, stworzyła kreację, która została na lata. 

Na czym to polega? Myślę, że na talencie. Miała wielki talent. I wyczucie wynikające z doświadczenia. I jeszcze świadomość formy (lekcja z lat spędzonych na estradzie, w kabarecie). Wiedziała, co potrafi, a do czego nadaje się mniej. Nie pretendowała do Lady Makbet czy miłosnej awanturnicy. To nie były rewiry Zofii Merle. Była za to świetna w rolach charakterystycznych, komediowych, zofiomerlowatych. 

Nie spotkałem się z panią Zofią, nie widziałem jej nigdy na żywo, były okazje, zmarnowałem wszystkie. 

Wiem, że długo i ciężko chorowała. Wcześniej pochowała jedynego syna i męża. Od dawna nie występowała już, zniknęła. 

Na szczęście kino pod tym względem jest sprawiedliwsze. 

Będzie nas cieszyć zawsze. 

Wachlarz, serce, uśmiech.

Źródło:

Materiał nadesłany