"Piknik pod Wiszącą Skałą" Joan Lindsay w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie. Piszą Maja Baczyńska i Bogna Lewtak-Baczyńska w Presto.
Zaczęło się świetnie. Mistyczny pierwszy akt, śmiało nawiązujący do aborygeńskich rytuałów i wierzeń, zarazem subtelnie odnoszący się do kinowego hitu z lat 70., ale i nieodżegnujący się od książkowego oryginału. A potem drugi akt – chaotyczny, oderwany od pierwszego, z nieznośnym moralitetem na koniec, pozostawiającym widza z uczuciem mocnego przesytu.
Mimo to warto się na „Piknik pod Wiszącą Skałą” do Teatru Narodowego wybrać, choćby po to, aby skonfrontować ze sobą różne interpretacje tej samej historii, o której jej autorka, wywodząca się z prominentnej dynastii artystycznej Joan Lindsay, pisała w 1967 r.: „Moi czytelnicy muszą sami zdecydować, czy »Piknik pod Wiszącą Skałą« to fikcja, czy dzieło oparte na faktach. W związku z tym, że feralny piknik miał miejsce w roku 1900, a wszystkie postaci dawno umarły, nie wydaje się to wcale ważne”.
To, co szczególnie zwraca uwagę, to fantastyczna, pomysłowa i oryginalna choreografia (Marta Ziółek) oraz udana scenografia i kostiumy (Katarzyna Borkowska, jednocześnie odpowiedzialna za światła). Wszystko to stwarza niezapomniany nastrój, co przecież musiało stanowić dla współczesnego teatru spore wyzwanie, skoro już blisko pięćdziesiąt lat temu Peter Weir osiągnął w tym zakresie mistrzostwo, posługując się językiem filmu. I tak bohaterki sztuki, dziewczęta z pensji pani Appleyard (w tej roli świetna Ewa Wiśniewska), oczarowują kontrastami – z jednej strony łabędzią gracją ruchu (nasuwającą skojarzenia z filmową wersją „Pikniku…”), a z drugiej erotyzmem i witalnością, które ledwie skrywają pod śnieżnobiałymi sukienkami i które pragną zamanifestować i uwolnić z ram sztywnych konwenansów.
Przede wszystkim autorce adaptacji scenicznej i dramaturgii Małgorzacie Annie Maciejewskiej oraz młodej reżyserce, absolwentce krakowskiej PWST Lenie Frankiewicz, udało się nawiązać w swoim spektaklu do współczesnej sytuacji kobiet w Polsce, uwikłanej w polityczno-religijne struktury – nie jest to może w tych czasach szczególnie odkrywcze porównanie, niemniej frapujące, jeśli mamy z tyłu głowy świadomość, że akcja „Pikniku…” dzieje się w 1900 r., a my żyjemy w roku 2021. Skłania to jednak do daleko głębszej niż zwykle analizy całej historii. Oto panny uwięzione w narzuconych im rolach społecznych uwalniają swoją podświadomość dzięki zanurzeniu się w świat snu (Epoka Snu zgodna z aborygeńskimi wierzeniami) i konfrontacji z tym, co dzikie i pierwotne – z tym, co próbują stłumić w rdzennych mieszkańcach Australii butni i miałcy kolonizatorzy. Trzeba bowiem pamiętać, że asymilacja Aborygenów w tamtych czasach przebiegała wyjątkowo brutalnie i właściwie dopiero w latach 70. nastąpiło pojednanie (notabene także dzięki uczestniczącej w Igrzyskach Olimpijskich w Sydney w 2000 r. australijskiej lekkoatletce pochodzenia aborygeńskiego Cathy Freeman). Symboliczna w tym kontekście jest warstwa muzyczna autorstwa Cezarego Duchnowskiego, świetne efekty elektroniczne, wyraźnie budujące napięcie, oraz etniczny śpiew jednej z bohaterek, Sary (znakomita głosowo Ifi Ude, wymieniająca się w tej roli z Bonnie Sucharską).
I właściwie pierwszy akt, bardzo płynny dzięki rozplanowaniu akcji (wraz z jej retrospekcjami, wydarzeniami dziejącymi się równolegle, wizjami) w dwóch różnych miejscach, okazał się tak dobry, że aż szkoda, że… przyszedł po nim drugi. Bo, jak już wspomniałam na początku tej recenzji, drugi akt wyraźnie nie utrzymał poziomu dramaturgicznego i realizacyjnego części pierwszej przedstawienia; nagle narracja wytraciła tempo, pewne wątki rozwiązały się za szybko lub nie rozwiązały wcale, nawiązania do współczesności stały się już mniej wysmakowane, wręcz łopatologiczne i oczywiste, odzierając całą opowieść z (wcześniej starannie nabudowanego) mistycyzmu… i to wszystko można by nawet twórcom wybaczyć, gdyby nie fatalna puenta, czyli ostatnia, zbiorowa scena, w której zostały wypowiedziane chyba wszystkie slogany, jakie tylko powstały w ciągu ostatnich dekad na rzecz ratowania naszej planety. Są niewątpliwie słuszne, ale nikt nie lubi, gdy wbija się mu je łopatą do głowy, i to w parę minut.
Na szczęście po wyjściu z teatru ma się w pamięci przede wszystkim te sceny, które uwiodły widzów aurą tajemnicy – i tu zaplątała się nawet jedna scena z drugiego aktu, gdy to perfekcyjnie odgrywająca rolę Mademoiselle Małgorzata Kożuchowska śpiewnie zawodziła w głębi sceny po śmierci Sary, dziewczynki o korzeniach aborygeńskich, której obecność na pensji rzekomo rzutowała na jej prestiż.
(MB, BLB)