„Gdybym cię nie poznał” Sergiego Belbela w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
„Gdybym cię nie poznał” („Si no te hubiese conocido” ) – dramat wystawiany na małej scenie Teatru Współczesnego – wyszedł spod analitycznego, a przy tym lekkiego pióra Sergiego Belbela i jest rzeczą zdecydowanie niebanalną. Jarosław Tumidajski, który we wspomnianym, warszawskim teatrze z powodzeniem realizuje różnorodne sztuki, tym razem sięga po historię, gdzie realizm i metafizyka płynnie łączą się z sentymentalnym romantyzmem komedii i melodramatu. Reżyser i autor (kataloński, współczesny pisarz z kręgu tak zwanych „brutalistów”) zachęcają do kameralnego spotkania z czwórką bohaterów, zagłębienia się w niecodzienną, pokazaną w intrygujący sposób opowieść o miłości dwojga ludzi. W dodatku z elementem science fiction. Pomysł znakomity – zobaczyć swoje alternatywne decyzje i ich konsekwencje w światach równoległych. A wszystko to blisko nas, ponieważ podejmowane przez Belbela problemy (uniwersalna analiza relacji międzyludzkich) dotyczą naszej zwykłej codzienności. Różne warianty tej samej rzeczywistości, nowe okoliczności nakładają się na siebie, plączą się i trzeba sporo uwagi oraz wyczucia, by w tej igraszce z czasem odnaleźć perły, wydobyć je, nie tracąc przewodniej myśli. Tumidajski radzi sobie z nielinearną strukturą, ale czy potrafi utrzymać uwagę widza?
Eduard Marina to szczęśliwy mąż i ojciec dwójki dzieci. On i jego żona znają się od dawna i tworzą parę prawie idealną. Bajka? Nic podobnego, ponieważ pewnego dnia wydarzy się tragedia – Elisa ulegnie wypadkowi, a jej śmierć zmieni życie Eduarda. Mężczyzna czuje się winny, chciałby zmienić rzeczywistość, wpłynąć na przeszłość. Wraz z nim szukamy odpowiedzi na pytanie: „co by się stało gdybym …”? Możliwości jest wiele, czasoprzestrzeni też. Ale czy to coś zmieni?
Autor ma szczególną zdolność wglądu w tajniki człowieczej duszy i wydobywania prawdy o ludzkiej naturze, podkreślania tego, co w niej ważne, choć czasem spychane na dno podświadomości. Potrafi z pozornie prostej opowieści o jednym dniu z życia francuskiego małżeństwa wydobyć czystą, uniwersalną przypowieść o uczuciach, porażając trafnością i refleksją z lekką niepewnością. Na scenie zmieniają się okoliczności, układy, wzajemne relacje i czas – niewinny, dziecięcy pocałunek, potem tragiczny wypadek i śmierć ukazuje Belbel w zadziwiającej odsłonie. Światy równoległe trwają obok siebie, a „kwantowa fantazja romantyczna w jedenastu scenach z epilogiem” (cóż za przewrotnie ironiczny podtytuł) gmatwa się – czasem aż nadto i powielekroć. Spektakl jest wymagający, daleki od tych z gatunku: „od początku wszystko jest jasne, można się odprężyć, by spokojnie kontemplować grę aktorską” (skądinąd świetną). Jakie to wszystko trudne, mam ochotę zakrzyknąć. I poruszające – dodać trwając w skupieniu przez ponad dwie godziny. Elementy układanki nie przypominają kloców LEGO, idealnie pasujących jeden do drugiego. Dodatkowym wyzwaniem – głównie dla reżysera i aktorów – jest rozpiętość czasowa: od 1978 do 2028 roku. Nawet nie ma pewności, czy wydarzenia, które oglądamy na scenie są snem czy jawą. Napięcie spada, tempo hamuje i nie rośnie – pojawia się lekkie znużenie. Ale nagle wszystko się zmienia, autor znów zaskakuje inną wersją wydarzeń, innym punktem wyjścia i zakończeniem. Reżyser i aktorzy błyskawicznie i z polotem chwytają jego pomysły. Cała czwórka, czyli Elisa, Euardo, Clara i Oscar, wspólnie i każde z osobna, ma swoje ważne miejsce w tej dramatycznej układance, swój moment, swoją historię do opowiedzenia. Aktorzy grają tak sugestywnie, że chwilami przez ciało przechodzą dreszcze. Emocjonalnie, mocno, gdy trzeba to z egzaltacją, innym razem subtelnie. Wszystko, od słowa, krzyku, szeptu po pełne lęku i rozpaczy skulenie, maleńki gest jest wypracowane i potrzebne. Mateusz Król jako Euardo naturalnie, niemal niepostrzeżenie „zmienia skórę” (ale nie osobowość). Raz wciela się w młodego studenta, innym razem w dojrzałego mężczyznę, w końcu w starszego pana. Jest momentami zabawny, czasem irytujący bądź rozczulający. Ten sam, a jednak inny.
Szymon Mysłakowski i Monika Pikuła w mniejszych rolach (chociaż wcale nie drugoplanowych) są równie autentyczni. Wprawdzie nie oni decydują o zakończeniu, dzierżąc w ręku najważniejsze zdanie: „co gdybym wybrał wtedy…”, ale bez Clary i Oskara nie byłoby takiego pytania, wielu alternatywnych możliwości tej gry, bogato i misternie haftowanej niczym koronka z tysiąca nici. Monika Pikuła gra dojrzale, umiejętnie pokazując dylematy młodej dziewczyny, targające nią emocje, proces szukania swego miejsca w życiu. Jako dorosła, w światach alternatywnych, daje upust wcześniej tłumionym uczuciom, bywa jak zraniona sarna, niespełniona, pełna bólu. Albo lekko zabawna i zawsze naturalna. Jest w tej kreacji dużo delikatności, subtelnego piękna i smutku. Szymon Mysłakowski grzecznie (choć i niesfornie) jej wtóruje, wypełnia niedopowiedzenia, niuansując postać Oskara. Ale moją faworytką pozostaje Katarzyna Dąbrowska – gdy miesza ze sobą sekwencje komediowe i dramatyczne wchodzi gładko w różne momenty i opcje opowieści, warianty samej siebie jako Elisy. Jej bohaterka chwilami jest bardzo serio, innym razem przerysowana jak w melodramacie, albo jak w grotesce. Pozostaje naturalna i na tyle przekonująca, że widz łatwo może wchłonąć niezwykłą, trochę nieprawdopodobną historię jej życia. Do tego dodaje niesamowitą fascynację kobiecością, emanującą z każdego jej gestu, a jeszcze bardziej ze śpiewu. Piosenki w „Gdybym cię nie poznał” przywracają zaburzony rytm, wiążą ze sobą uciekające ścieżki, przełamują nadmierne dłużyzny i jednostajność, która grozi spektaklowi. Interpretacje Katarzyny Dąbrowskiej, nasycone skrajnymi uczuciami i sugestywnością, są wzruszające i zapadają w pamięć. Z przyjemnością wsłuchuję się w sentymentalne, nieco melancholijne brzmienia, w których nie brakuje emocji czy subtelnego acz zdecydowanego erotyzmu. Chwytam proste, wdzięczne teksty: „You Don’t Know Me” Ray’a Charles’a, „As Time Goes By” (piosenkę rozsławioną głównie dzięki filmowi „Casablanca”), a potem inne szlagiery. Aktorka nie pierwszy raz dowodzi swej wytrawności jako wokalistka, ciesząc oko i ucho słuchaczy.
Małą, kameralną przestrzeń Sceny w Baraku umiejętnie wykorzystuje Katarzyna Kornelia Kowalczyk. Jej scenografia jest prosta, ale efektowna i wielofunkcyjna, dzięki czemu pomaga bohaterom odnaleźć, zaznaczyć swoje umiejscowienie w czasoprzestrzeni. Raz będzie to mieszkanie, innym razem akademik, klub, a nawet szpital. Dodana do dekoracji i kostiumów gra świateł Katarzyny Łuszczyk, równie istotna i zauważalna, dopełnia całości, kieruje uwagę we właściwą stronę.