Wszystko zaczęło się na początku sierpnia, gdy na Festiwalu Dwa Brzegi obejrzałem dokument Krafftówna w krainie czarów. To po nim zdecydowałem się porozmawiać z Barbarą Krafftówną. W październiku, spotkaliśmy się po raz pierwszy. To miał być wywiad o jej wkładzie w kulturę. Szybko okazało się jednak, że nasz czas pochłonęła dyskusja o zupełnie innych sprawach. Zaczęliśmy planować benefis – wydarzenie z okazji 75-lecia pracy artystycznej Krafftówny. Padł nawet roboczy tytuł – „W co się bawić” – od piosenki Wojciecha Młynarskiego. Bo Ona „bawić” chciała się jeszcze długo…
Z październikowego spotkania wychodziłem z częścią zarejestrowanego materiału. Kolejne, na którym dokończyć mieliśmy wywiad, wielokrotnie odraczaliśmy. Pani Barbara podupadła na zdrowiu i trafiła do Skolimowa. Rankiem 23 stycznia doszła do mnie informacja o śmierci Barbary Krafftówny. Wywiadu z nią więc już nigdy nie dokończę. To, co udało mi się zarejestrować, jest ostatnim udzielonym przez Aktorkę wywiadem.
Spotkanie z Barbarą Krafftówną było dla mnie wręcz mistycznym doświadczeniem. Po raz pierwszy zetknąłem się z postacią tak wielkiego formatu – legendą kina, teatru i telewizji; artystką, reprezentującą tak wspaniałe dekady polskiej kultury. Paradoksalnie było to też ostatnie takie spotkanie – nie ma już wśród nas postaci takich jak Ona. Z Krafftówną odeszła pewna epoka - bardzo piękna, choć niedoceniana. Epoka, w której wszystkiemu nadawany był nadzwyczajny sens, a słowa wybrzmiewały jakoś mocniej.
Ale wierzę, że naszą rozmowę dokończymy. Choć już po drugiej stronie lustra…
Będzie Pan rejestrował?
Taki miałem plan.
A nie zechciałby Pan podjąć takiego wyzwania, żeby odpowiedzi notować?
Notować?
Tak! Kiedyś dziennikarze tylko notowali. Takie ćwiczenie.
Niech będzie. Możemy spróbować… W końcu nawet Felicja w „Jak być kochaną” udziela wywiadu w ten sposób.
O to to…
No dobrze – natknąłem się na cytat Iwo Galla o aktorstwie. A Galla podobno Pani kocha.
Kochałam i kocham do dziś. Jego indywidualność artystyczna to skarb. Naprawdę takie osoby to nasze bogactwo narodowe.
„Scena upoważnia mnie do ujawnienia wszelkich form, zdarzeń lub czynności życiowych, ale o jeden stopień wyżej od samego życia. Forma nie tyle doskonalsza, ile idealniejsza. Czyli doprowadzanie uczuć, czynności, nastrojów do szczytu granic ich możliwości” –napisał Gall do Juliusza Osterwy w 1942 roku. Czy w tym kryje się sedno aktorstwa?
Ten cytat przeczytany mi pobudza mnie natychmiast do kontry pod tytułem: „a co waćpan uważasz?”.
„Doprowadzanie uczuć, czynności, nastrojów do szczytu granic ich możliwości…” - ja rozumiem to jako grę w taki sposób, aby, nie przerysowując, pokazać jasno niejednoznaczne nieraz emocje.
Nie mam więc po co odpowiadać, bo Pan w tej chwili wyraził i bardzo klarownie to przekazał. I to jest odpowiedź. Ona jest uniwersalna, bo dotyczy nawet czasu, czyli epoki.
A definiuje to także Pani aktorstwo?
Oczywiście. Jeśli słowami tymi się posłużyłam, a raczej posługiwałam – bo nie tylko u Galla – to dlatego że wyszłam spod takiej ręki i takiej muzycznej batuty.
W mojej rodzinie była żelazna dyscyplina – jak mówisz, jak siedzisz, jak chodzisz, jak rękę kładziesz, jak łyżkę czy widelec trzymasz – absolutnie wszystko było ułożone. Nie było próżni. W niczym, zaczynając od myślenia. Jak jest próżnia w myśleniu, to jakże sformułować jakieś konkrety? To wszystko mnie ukształtowało.
W książce Krafftówna w krainie czarów Remigiusz Grzela opisał próby do spektaklu Oczy Brigitte Bardot, które odbywała Pani z Marianem Kociniakiem. Podobno wszystko skrzętnie Pani analizowała, a on stawiał raczej na praktykę. Ile jest w Pani aktorstwie rzeczywiście tej analizy, a ile improwizacji?
Zależy od tematu – on na pewno jest początkiem. Zależy, czy temat jest wybitnie literacko-klasyczny, zbudowany na jakiejś wyrazistej formie, nazwijmy ją formą literacką. Ten sam tekst wypowiadany w normalnym krwioobiegu codzienności czasami jest nieprzyswajalny na scenie. Sama scena jako taka – jako miejsca przeznaczone do przekazywania czegoś: myśli, słowa, obrazu, dźwięku - sama tę formułę narzuca. Wybiera się więc formy, albo wymyśla się nowe, zupełnie niechcący.
Czyli o wszystkim decyduje magia sceny?
Moja świadomość zawodowa pozwala mi stwierdzić, że jak jest włączony mikrofon, a ja przed nim stoję, to kompletnie inne dźwięki, nie mówiąc już o słowach i tematach, zaczynają od razu się wydobywać. Na pewno dotyczy to wyobraźni, na którą skazani są aktorzy. Jesteśmy wręcz zobowiązani do tego, żeby wiedzieć, co niesie i jakie wartości ma słowo mówione, czyli tzw. bełkocik.
Otrzymała Pani w końcu tytuł Mistrza Mowy Polskiej.
Tak! Teraz widzę, że dźwięk naszej mowy strasznie sparciał. Stał się byle jaki. Musi być dźwięk odpowiedni. Musi być poprawna modulacja. Nie mówiąc już o doborze słów.
Pani zresztą była kształcona, jak pięknie mówić po polsku.
Taka była epoka. Ciotki, babcie i guwernantki chcąc być nadgorliwe, nadgorliwie przestrzegały akcentów, tempa mowy i słownictwa. Wyraz „dyscyplina” najkonkretniej to opisuje. Dyscyplina wiąże się z konkretnym obyczajem – na całym świecie. Wszystkie nacje, wszystkie ludy na całej globulce naszej, „każden jeden”, ma swoją dyscyplinę. I ona nam sparszywiała, bo się zrobiła tak zwanie globalna i nieprzestrzegana. Jeżeli uczymy się obcego języka, to przede wszystkim zależy nam na tym, żeby mówić prawidłowo – już nie tylko ładnie, ale prawidłowo.
A mogę teraz ja zadać Panu pytanie?
Proszę bardzo.
Dlaczego zechciał Pan – taki młody – podjąć ze mną dyskusję?
Wie Pani, to, jaki ładunek wspomnień, doświadczeń Pani za sobą niesie, ilu wspaniałych wydarzeń była Pani świadkiem, jest naprawdę niesamowite…
Ale pozytywnie?
Oczywiście. Zetknęła się Pani z tyloma legendami i sama jest Pani legendą. Skontaktowałem się nawet z kilkoma osobami, z którymi Pani współpracowała – Stanisław Tym, Franciszek Pieczka… Wszyscy Państwo jesteście legendami…
A co Pan na to, żeby rozmowę taką jak ta przenieść do takiego grona?
Ma Pani na myśli Pieczkę, Tyma…?
Tak! Rozumie Pan, takich artefaktów jak my nie ma już dużo.
Myśli Pani o jakiejś formie benefisu? W końcu 75-lecie Pani pracy artystycznej za pasem…
Otóż to. To co zaangażowałby się Pan?
Nigdy czegoś podobnego nie robiłem…
I w czym problem? O to właśnie chodzi. Nasza epoka, ta wspaniała, barwna, się kończy, trzeba łapać te urywki, które pozostały.
A jak wyobrażałaby Pani sobie takie wydarzenie?
To już Pana kwestia. Niechże znajdzie Pan kilku młodych ludzi do pomocy. Tylko młodych – to najważniejsze… Może ze Szkoły Teatralnej?
Czyli część historyczna i artystyczna? I widziałaby to Pani w teatrze?
Może być i tak. Najlepiej w tym, w którym pracuję obecnie – u Jandy.
Trzeba byłoby napisać scenariusz, zaprosić gości, znaleźć sponsorów, patronaty…
Widzi Pan – wszystko do zrobienia.
No dobrze. A kogo chciałaby Pani zaprosić?
Proszę pisać – moja pani profesor Kuligowska-Korzeniewska, Dariusz Domański, Wasowscy…
Z Kabaretu Starszych Panów Bohdan Łazuka, Zofia Kucówna. Z „Czterech pancernych” Gajos, Press, Pieczka, Niemirska. Stanisław Tym. Magda Zawadzka.
Oczywiście!
I trzeba to wszystko skonsultować z Remigiuszem Grzelą.
To przede wszystkim! Niebywała empatia i wrażliwość. Na pewno będzie chętny. Musi Pan wiedzieć, że Grzela jest pracowity jak pszczoła – jego pracy nie widać na pierwszy rzut oka, jak to się mówi, ale jest przewielka.
Dobrze. A jeśli chodzi o część artystyczną?
Cóż mam powiedzieć… W co się bawić? O! To swoją drogą dobre hasło na tytuł. Proszę zapisać, że wstępnie zastrzegam.
Zapisane… Może reinterpretacje Pani piosenek?
To wszystko już było. A mnie interesuje nowość, przyszłość. Proszę zapisać słowa-klucze: subtelność, publiczność, żywe słowo. To waćpana naprowadzi. A, i jeszcze młodość oczywiście…
Niech tak będzie. Wszystko jest do przemyślenia. A kiedy planowałaby Pani to wydarzenie? Początek grudnia?
Może być…
Wtedy złoży się z Pani urodzinami.
I imieninami…
Otóż to. A tak na marginesie, to nie wiem, czy Pani wie, ale 5 grudnia, tak jak Pani, urodził się Walt Disney. Widzę, że jest Pani zaskoczona!
Jestem niezwykle zaskoczona! Bardzo pozytywnie. To była potężna indywidualność i wielka inspiracja.
Pani jest taką bajkową postacią.
Tak mnie Pan ocenia teraz?
Ogólnie – w końcu i książka „Krafftówna w krainie czarów”, i film o tym samym tytule przyrównują Panią do Alicji z powieści Carrolla.
Dlatego też ją zagrałam.
Jest Pani naprawdę nietuzinkową postacią.
Bardzo dziękuję, ale pozytywnie?
Oczywiście!
Rodzi się we mnie pytanie, które jako takie istniało i istnieje przy
mnie zawsze – co inspiruje, czy ja inspiruję otoczenie, czy otoczenie
inspiruje mnie. Odpowiedź jest jedna - i jedno, i drugie! Pozostaje
pytanie, na czym to polega – co jest pierwsze?
Ale wracając do jubileuszu – to co zajmie się tym Pan?
W tej sytuacji odpowiedź jest tylko jedna. Szykuje się więc duża współpraca…
No! I o to chodzi! Proszę dzwonić do mojej Elżuni i wszystko umawiać.
Dobrze – pozostajemy w kontakcie.
Oczywiście. A wywiad? Spotkamy się, żeby dokończyć?
Oczywiście. Umówię z Panią Elżbietą jakiś termin.
Dobrze. Tak szybko, jak to możliwe. I działamy…
* * *
Pan jest bardzo cierpliwy, że Pan z taką gadułą wytrzymuje. Ale ja mam jeszcze jedno, arcyważne pytanie. Co było pierwsze jajko czy kura?
Myślę, że kura.
A ja na przykład myślę, że jajko.
A dlaczego?
Jajko już jest jakimś dowodem.
Dowodem?
Jest urodzone z czegoś. Skąd by było jajo, jakby nie było kury. A gdyby nie było kury, to po co byłby kogut (śmiech).
Trudne pytanie. Chyba nie ma na to odpowiedzi…
Grzebiąc w naszej epoce, która jest naprawdę takim bogactwem odpowiedzi na wszystko, nie powinno być pytań i nie ma pytań.
Ale jednak są.
Bo co by to było bez nich. Życia by nie było - życia czyli postępu. Nie ma postępu, jak nie ma życia i odwrotnie. I tak można wałkować i wałkować – w związku z tym rodzą się nowe, fenomenalne w pełni formy…