Poważny artysta - a za takiego uznaję Ingmara Villqista - zasługuje na profesjonalną ocenę, także wówczas, gdy zrobił dzieło marne. A "Miłość w Königshütte" w pokazanej nam formie jest dziełem marnym i to powie każdy szanujący się krytyk, który odważy się oderwać od koleżeńskich zobowiązań oraz śląskich kompleksów - Michał Smolorz włącza się w dyskusję wokół spektaklu w Teatrze Polskim w Bieslku-Białej.
Czasami trzeba być niczym fredrowski Pan Jowialski i w kółko przypominać dawno zgrane opowieści (Znacie? Znamy! No to posłuchajcie...), zwłaszcza gdy zawarte w nich życiowe prawdy nie chcą się zestarzeć. Dlatego po raz stutysięczny przypomnę, jak to malarz Jan Styka malował Pana Boga klęcząc, póki Stwórca nie zgromił go sławetnym: Ty mnie nie maluj na klęczkach, ty mnie maluj dobrze! Cytuję ten evergreen czytając i słuchając, co się dzieje wokół sztuki Ingmara Villqista "Miłość w Königshütte", granej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Nie będę jej drugi raz recenzował (zrobiłem to już na innych łamach), zabieram głos, bo mnie też zawstydza poziom całej awantury. Mało kto decyduje się na profesjonalną ocenę dzieła, za to przybywa chętnych do zachwycania się faktem, że oto ważne śląskie problemy są prezentowane na teatralnej scenie. Ileż to górnolotnych myśli już sformułowano na różnych łamach, forach i antenach. A t