EN

6.02.2025, 15:39 Wersja do druku

Uwspółcześnienie pozorne, czyli „Śluby panieńskie” w Teatrze Polskim

„Śluby panieńskie” Aleksandra Fredry w reż. Dana Jemmetta w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.

fot. Karolina Jóźwiak

Czy „Śluby Panieńskie” Aleksandra Fredry mogłyby się dziać w latach 70. wieku XX? Próbuje nas o tym przekonać Dan Jemmett w warszawskim Teatrze Polskim. Mnie nie przekonał. A jednak bawiłem się nawet nieźle.

Dan Jemmett, brytyjski reżyser (lat 58), specjalista od repertuaru szekspirowskiego, ale nie tylko, reżyserował w Teatrze Polskim w Warszawie od roku 2011 już cztery razy. Dwie pierwsze inscenizacje to sztuki Szekspira. Jest jednak czymś mocno zaskakującym, kiedy Anglik postanawia przyrządzić dla Polaków „Śluby panieńskie” hrabiego Aleksandra Fredry. Coś tak arcypolskiego miałoby pociągać cudzoziemca?

Nie jest to skądinąd moja ulubiona Fredrowska komedia, wydaje mi się zbyt jednostajna, oparta na jednym koncepcie, wyzbyta typowych dla wielu sztuk tego autora piętrowych komicznych dygresji. Dla mnie to tekst nie na śmiech, najwyżej na uśmiech. Polscy reżyserzy zawsze jednak tę sztukę lubili. Nawet w czasach stalinowskich było po kilka premier „Ślubów” rocznie. Trudno sobie wyobrazić większy kontrast między tym co działo się na scenie, a ówczesną polską rzeczywistością za drzwiami teatrów.

„Śluby” ciągle popularne

Grywa się ją i teraz, może trochę rzadziej. Filip Bajon nawet je sfilmował przed 15 laty. Jan Englert umiał z niej zrobić w Narodowym uroczą gawędę mniej nawet o relacjach męsko-damskich, bardziej międzypokoleniowych (Radost i jego ukochany bratanek Gustaw). Grano tę jego wersję od roku 2007 niemal do dziś, mimo starzenia się, pardon, dojrzewania, wciąż tej samej obsady.

Skądinąd moim pierwszym Guciem był obecny dyrektor Polskiego Andrzej Seweryn, w inscenizacji Jana Świderskiego z roku 1976. Panny postanawiające nie mieć męża to w tamtym przedstawieniu Krystyna Janda i Grażyna Barszczewska. Pamiętam, że jako licealista pognałem na to do Ateneum przede wszystkich dla popularnych i naprawdę świetnych młodych aktorów. W pewnym momencie w przedstawieniu Jammetta pojawia się kawałek nagranego najwyraźniej dla telewizji tamtego spektaklu.

W programie teatralnym reżyser rozmawia z Januszem Majcherkiem snując analogie między tą sztuką a dramatami z różnych epok, także szekspirowskimi. Dyrektor artystyczny Teatru Polskiego pyta go, dlaczego przeniósł akcję w lata 70. wieku XX. Anglik odpowiada, że aby tekst nie był dla niego muzealny, musi go skojarzyć z jakimiś własnymi doświadczeniami. Ta fabuła przeniosła go właśnie w lata 70., na dokładkę brytyjskie.

Kiedy to się dzieje?

Argumenty za tym padły jednak niezbyt mocne i przejrzyste. Oto w pewnym ówczesnym serialu mieszkające razem przyjaciółki postawiły żyć bez facetów, ale potem doszły do wniosku, że się nie da. Wtedy też zaczęły się nieśmiałe jeszcze dyskusje o prawach kobiet.

W efekcie półtoragodzinna inscenizacja ma odpowiednie dekoracje (scenografia Dick Bird): widziany z ogrodu domek z czerwonej cegły, i – po obrocie sceny – wnętrza parteru i pierwszego piętra, z pewnością nie XIX-wieczne. Już w pierwszej scenie Gustaw prosi stryja Radosta o ketchup. Potem w sekwencji ogrodowej Aniela z kolei namawia Gucia, aby jej posmarował plecy kremem do opalania.

fot. Karolina Jóźwiak

Czy jednak ci bohaterowie w ubraniach podobniejszych do naszych niż do tych z czasów Fredry, są naprawdę bohaterami współczesnymi? Wszak poza nielicznymi wtrętami (Gustaw rzuca nawet coś jakby „kurna”), reszta tekstu pozostaje nienaruszona. Dostajemy niby utrwaloną w obecnym teatrze manierę uwspółcześniania, ale ja to nazywam uwspółcześnianiem pozornym.

To zjawisko odznacza się tym, że co innego widzimy, a co innego, prócz kilku momentów, słyszymy. Czy w Wielkiej Brytanii lat 70. wieku XX układano małżeństwa? A to w następstwie układu między Radostem i panią Dobrójską Gustaw przybywa do dworku (tu domku) tej ostatniej. Mówi nam się o tym ze sceny. Potem XIX-wieczne realia stają się jeszcze brutalniejsze.

To zresztą typowe dla Fredry, który wbrew pozorom często dotykał okrucieństwa swojego świata, tyle że rozmywał je zwykle happy endem. Jeśli Gustaw straszy Klarę perspektywą wymuszonego przez jej ojca z powodów finansowych małżeństwa ze starym Radostem, to przecież w latach 70. ubiegłego wieku tak by to chyba nie wyglądało. Straszy ją po to aby wybrała „mniejsze zło” i poszła za wiecznie wzdychającego, nieśmiałego sąsiada Albina.

Nie dostajemy tu żadnego traktatu o prawach kobiet. Nie z ich obrony wynikają decyzje dziewcząt chcących pozostać w stanie panieńskim i wypowiadających wojnę mężczyznom. Mamy za to coś innego. Obie, Aniela i Klara, są wodzone za nos przez kolejne fortele Gustawa. Nie tylko ich niezłomne postanowienia zostają podważone, ale mężczyzna, facet, okazuje się silniejszy, a precyzyjniej sprytniejszy. To akurat mogłoby się okazać i w wieku XX. Nie mamy tu w każdym razie do czynienia z przesłaniem feministycznym. Bardziej już z dziś niepoprawnym politycznie, choć dobrotliwym żartem z płci pięknej. Nie wiem, na ile Jemmett to zauważył.

W sumie dostajemy jednak permanentny dysonans między realiami materialnymi i słowami. Czemu służący? Może refleksji na temat zmian w obyczajach? Jeśli nie przeszkadzało mi to jakoś zasadniczo, to dlatego, że aktorzy zagrali – szukam słowa – sympatycznie. Może nadmiernie farsowo, chwilami za krzykliwie, i ze zbyt dosadnym finałem, kiedy to trzy pary, także Radost z panią Dobrójską, idą od razu do łóżka. To akurat akcent zdecydowanie XX-wieczny. Ale całe to towarzystwo zajęte sytuacjami błahymi, choć przecież decydującymi o całym życiu, dało się polubić.

Byli jednak zabawni

Scenę zdecydowanie zdominował Gustaw, czyli Maksymilian Rogacki, przewodniczący związku zawodowego aktorów, człowiek przeszło 40-letni, ale o nienagannie młodzieńczym wyglądzie. Jego temperament narzucał wątlutkiej fabule tempo od pierwszej minuty. On naprawdę był zabawny od samego początku aż po finał. I to zabawny w dobrym stylu, pomimo owego „kurna”. Na naszych oczach z naiwniaka zmieniał się w gracza.

Ale pochwalić wypada także młode aktorki: Katarzynę Lis – Klarę i Hannę Skargę – Anielę demonstrujące zabawnie skontrastowane charaktery. Wojciech Siwek był przynajmniej poprawny jako Albin, ba śpiewał nawet dopisane przez Mateusza Boruszczaka piosenki. W poprzednich wersjach ten bohater też trochę ginął w cieniu Gucia. Sławomir Grzymkowski w roli dawnego dandysa, a dziś moralizatora Radosta i Ewa Makomaska jako próbująca skrywać swój wigor Dobrójska, dopełniali obrazu.

Widownia zrazu śmiała się rzadko i niepewnie, głównie z owych „ketchupów” i „kremów do opalania”, ale potem kupiła farsowe wzmożenie witając je śmiechem prawie euforycznym. Był jeszcze Antoni Ostrouch jako służący Jan. Zamiast swoich normalnych kwestii zajmował się on czytaniem sprośnych wierszyków Fredry, takich po prostu o seksie.

Oczywiście hrabia nie przewidywał ich obecności w swoich salonowych komediach. Postanowiono jednak, że ma być jeszcze zabawniej i nowocześniej. To się chyba nazywa popkulturyzacją klasyki. Skądinąd myślę o niej w tym akurat przypadku bez przykrości. To nie był stracony wieczór.

Tytuł oryginalny

Uwspółcześnienie pozorne, czyli „Śluby Panieńskie” w Teatrze Polskim

Źródło:

„Polska Times”

Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

06.02.2025