Urodziny jednego z najważniejszych twórców kina światowego obchodzone są w Sokołowsku i potrwają przez całe wakacje.
80. urodziny Krzysztofa Kieślowskiego świętowane są na Dolnym Śląsku, w miejscu, gdzie reżyser spędził swoje dzieciństwo. O artyście 27 czerwca na otwarciu 10. edycji MFF Hommage à Kieślowski opowiadał człowiek, który uczył się u niego kina, a później, po jego śmierci, wzorował się na nim. Sokołowsko odwiedził profesor Jerzy Stuhr.
- Moje pierwsze spotkanie z Krzysztofem Kieślowskim było w czasach, gdy on był jeszcze dokumentalistą - opowiadał aktor. - To był chyba 1975 rok, bo rodził się mnie i mojej małżonce syn Maciej. To nie było przypadkowe, bo on za mną gdzieś przyjechał. Robił wtedy film „Blizna" i to był taki dziwny angaż.
Kieślowski chciał Stuhra obsadzić w swoim dokumencie. - Miałem rolę w tym filmie, ale nie miałem treści, tekstu nie miałem i usłyszałem, że „jak pan zrezygnuje, to skreślę tę rolę". Pomyślałem sobie: Fajny angaż!
Urodziny Kieślowskiego w Sokołowsku zorganizowała Fundacja In Situ. Od 10 lat w miejscu, gdzie reżyser spędził młodość, praktycznie naprzeciw jego domu, dba o pamięć o twórcy takich filmów jak „Trzy kolory", „Dekalog", „Podwójne życie Weroniki". Jerzy Stuhr był aktorem, z którym współpracował przez wiele lat. Dlatego jego wspomnienia są niezwykle cenne. Film „Blizna", mówiący o konflikcie dyrektora zakładu z załogą, kręcili na terenie zakładów Petrochemii. - Zorientowałem się wtedy, że na planie tego filmu był Franciszek Pieczka, jedyny aktor zawodowy - wspominał Stuhr. - Ja go znałem i uwielbiałem, a ja byłem drugim zawodowym aktorem w tym filmie. Cały film był na barkach pana Franciszka i trochę moich. Ale ta moja rola nie do końca była określona i wtedy zorientowałem się, że tam, gdzie się mogę wepchać, trzeba się wepchać, by znaleźć swoje miejsce w tej dziwnej historii, ekologicznej, dziś byśmy powiedzieli. Tak się poznaliśmy.
Jerzy Stuhr z pokorą przyznaje, że właśnie w takich realiach uczył się gry w filmie. - Zorientowałem się, że lepiej i przyjemniej stymuluje mnie to, że coś wymyślam, że jesteśmy razem, rozmawiamy o pewnych tematach, które mnie interesują - mówi. - Franciszek Pieczka był z boku. On był aktorem, wiedział, co zagrać. Pamiętam takie trudne rozmowy z nim, bo Kieślowski ciągle był dokumentalistą, ciągle improwizował. Tekst przygotowywał w ostatniej chwili, zaskakiwał. Franciszek mówił: Gdzie jest tekst? Krzysztof odpowiadał: No nie bardzo panie Franciszku, czy można coś od siebie. Pieczka: Panie, niech mi da tekst! Kieślowski: Może coś zaimprowizować? Pieczka: Panie, ja zaimprowizuję, gdy da mi pan tekst. To były dwa światy. Ale efekt był fantastyczny.
Te historie się powtarzały. Stuhr: - Grałem na pograniczu zawodowstwa i amatorstwa.
Tylko żelazna logika
Jerzy Stuhr przyznaje, że właśnie u Kieślowskiego nauczył się nie tylko filmu, ale i improwizacji. - Nauczyłem się, czym ona jest, ale nie tak jak u Krystiana Lupy - mówi. - Że się emocje improwizuje. W naszym przypadku nie było żadnej emocji, tylko żelazna logika. Była taka scena - inżynierowie, faceci z BHP, ci, którzy się na tym znają. I trzeba było z nimi przeprowadzić rozmowę. Mówię: Krzysiek, ja nie znam tych paragrafów, BHP, ja nic nie wiem. On mówi: - Proszę bardzo i w hotelu po zdjęciach dał mi kodeks pracy i zakreślił flamastrem, jakie obszary z tego kodeksu muszę opanować, by z tymi ludźmi na planie zacząć dyskusję. To nie było łatwe zadanie. I wcale nie takie, żeby emocje czy co tam mi w duszy gra, czy Gustawa i Konrada… Nie! Trzeba się było nauczyć logicznie z nimi rozmawiać. Bo jak oni by się zorientowali, że ja tego tematu nie opanowałem, to oni by ze mną nie rozmawiali.
Scenariusz powstawał na bieżąco. - On mnie potem z wdzięczności umieścił w napisach jako autora dialogów - mówi aktor. - Ale to nie było pisanie dialogów jak w serialach. To było tak, że ja improwizowałem przed nim w nocy. A on to zapisywał. I mówił: To dobre, a to nie bardzo, a jeszcze coś powiedz, a jeszcze raz. I tak się klecił ten tekst.
Panie Funiu, a może coś zmienimy?
Aktorzy ze starszej generacji mieli z tym ogromne kłopoty. - Był taki aktor, grał w „Amatorze" dyrektora - Stefan Czyżewski - mówi Jerzy Stuhr. - I on jeszcze był z Poznania, dokładny. Przyjeżdżał na plan z gotową rolą i słyszał: - Panie Funiu, a może coś zmienimy? O Jezu! To była katorga, że my to co noc wymyślamy. Niby na bazie, ale coś nowego i on nie mógł się nauczyć, bo miał już to w głowie, z Poznania przyjechał z gotową rolą.
Stuhr nie ma wątpliwości, że właśnie wtedy rodziła się nowa estetyka kina: - W filmie „Biały", pamiętam, była scena, że nakładałem do pieca szczapy. Raz, dwa, trzy. I jeszcze raz. A ponieważ ekipa była francuska, było nudno jak jasny piorun, 40 dubli, ja już nie mogłem. Mówię: Nie, nie wytrzymam. Przy którymś z dubli Krzysztof mówi do mnie: O jedną szczapę dołożyłeś więcej. Mówię: Krzysiu, nie męcz, ja jestem już umęczony. A Kieślowski: Nie… Bo słucha tego dźwiękowiec. Jak mu dowalisz jeszcze jedno drewienko, to on zwariuje.
Czuły matematyk
Na improwizację było miejsce, ale tylko do pewnego momentu. Później była już precyzja. - Mogłem zaimprowizować, wszystko mogłem - opowiada Stuhr. W „Dekalogu", w „Białym", ale jak już się to zapisało, umówiliśmy się, to już absolutnie. Każdy grymas musiał być taki, jak już raz zrobiłem. Pamiętam, jak miałem scenę z policjantem, 10. „Dekalog". Harasimowicz to grał. Brat denuncjuje brata. Straszne. Muszę to przełknąć (…) i nie mogłem tego powiedzieć i tak się głupkowato śmiałem. Raz, drugi, trzeci. Kieślowski mówi: Fantastycznie, ale pamiętaj - musisz się uśmiechnąć raz, potem dwa razy, a potem trzy. Muszą być trzy grymasy. Ale to ja je wymyśliłem. On był po prostu czułym matematykiem.
Oko reżysera nie mogło przeoczyć takiego duetu jak Zbigniew Zamachowski i Jerzy Stuhr. - Kieślowski zorientował się, że ja z Zamachowskim chodzę w pewnym podobnym rytmie reakcji, odreagowania, behawioryzmu, zachowania - opowiadał w Sokołowsku artysta. - I Krzysiek mówi: To są bracia. Oni mają ten sam temporytm wewnętrzny. I jak on to zobaczył na próbie, że my tak samo reagujemy, a przecież jesteśmy obok siebie i nie patrzymy na siebie, to wtedy już była zmiana. Do operatora poszły polecenia: Ich tylko we dwójkę. Mają być razem, bo reagują identycznie. Tak się jakoś złożyło, chociaż życia mamy inne.
Mała blondynka o szczerym spojrzeniu
Tych opowieści Stuhra było jeszcze wiele. Trudno ominąć tę o kostiumie. - Kostium to połowa roli - mówił. - Kieślowski mnie tego nauczył. To on mówił, że kostium może bardzo określić charakter postaci. Wchodził do garderoby i patrzył, jak panie garderobiane szykują aktorów. A on zza kulis ich podpatrywał, bo zakładał, że już grali, już byli postaciami.
U Kieślowskiego nie było też prób. - Nie bardzo znał środowisko - mówił w Sokołowsku aktor. - Ja znałem i mu podpowiadałem, kogo może wziąć. Albo on dzwonił czasem: Potrzebna mała blondynka o spojrzeniu szczerym. Ja podsyłałem jakąś moją studentkę z Krakowa. To była chałupnicza robota.
Albo gdy do „Amatora" szukali kobiety o niskim wzroście. - Potrzebna była karliczka - mówi Stuhr. - Nie było takich aktorów. Więc ja ją znalazłem, bo grali wtedy w „Szewcach" w Starym Teatrze. Ona nie wiedziała, co ja gram. Miałem wejść do niej za przepierzenie w pokoju, a ona wiedziała tylko, że mnie opuściła żona. Nic więcej. Kieślowski powiedział jej tylko: Wie pani, proszę tak delikatnie z aktorem, żona od niego odeszła. Ten aktor jest trochę… Więc ona siedzi, ja wchodzę, długa pauza. Ona mówi nagle sama od siebie: Synku, żona cię rzuciła. A ja nie wiem, o czym mowa. On jej powiedział, nie mnie. Myślę sobie: Jezu, coś jej musiał powiedzieć, by się znaleźć w tym. Robię głupią minę i mówię: No…
Znowu pauza. Ona patrzy na mnie i mówi: A telewizor wzięła? Mówię: Nie. A Ona na to: To wróci. To był strzał w dychę.
Pooglądam sobie tych waszych głupot
Czego nauczył Jerzego Stuhra Krzysztof Kieślowski? - Nauczył mnie, że jestem zawsze blisko człowieka, a zwłaszcza tego człowieka, którego ktoś skrzywdził i nie można mu ulżyć - mówi artysta. - Gdy mnie uczył, pokazywał mi swoje filmy dokumentalne. Patrzyliśmy fragmentami. Był taki film... faceta wyrzucali z partii. Kazali mu wyjść na korytarz, a tam komisja partyjna nad jego losem deliberowała. A on stoi na korytarzu. I było takie ujęcie, że on stoi w oknie. Idzie ta narada, a on stoi w oknie i pali papierosa. I miał taki stupor na twarzy i Kieślowski mnie uczył: Popatrz się, ten gość mnie teraz wzrusza. Ja mówię: Krzysiek, facet teraz pali, no jak? A on: Bo tam się dzieje jego los. To była wielka lekcja filmu.
Stuhr usłyszał też, że musi zrozumieć okoliczności życia, jakie otaczają postać, i wtedy nie będzie się musiał wygłupiać na ekranie.
Odstępstwem były komedie. Wszyscy znamy „Seksmisję", „King Size" czy „Deja vu". - Czułem, że ja go w jakiś sposób tą „Seksmisją" i tym Machulskim zdradziłem - opowiadał w Sokołowsku Stuhr. - Pamiętam, kiedyś robiłem podsynchrony do „Białego" w Paryżu. Przyleciałem. Krzysiek czekał na lotnisku. Poszliśmy do jego domu. I u niego w domu chodzę wzdłuż półek i patrzę, a na którejś stoi „Seksmisja". Zgłupiałem. Pytam go: Co tu robi „Seksmisja"? Odpowiedział: Jak mnie dorżnie życie w Paryżu, to tych waszych głupot sobie pooglądam.
Był tam uwielbiany
Stuhr wrócił do Kieślowskiego później. - Krzysiek przyszedł do mnie już po śmierci. Wiedziałem, że tak trzeba - mówi artysta. Dlatego zaczął kręcić filmy wzorowane na jego twórczości. Tak powstały „Historie miłosne".
- Pamiętam pokaz tego filmu i tam był na początku napis: „Pamięci Kieślowskiego". Machulski mówi: Nie, bo od razu uwarunkujesz, że to epigon Kieślowskiego, nie rób tego. I tak mnie skołował, że przeniosłem napis na koniec filmu. I przyszedł taki gość z Ameryki i pyta: Dlaczego ten napis jest na końcu? To musi być na początku. I ja go przesunąłem. Pamiętam mój pierwszy pokaz w Wenecji. Na sali siedzi tysiąc dziennikarzy. No cóż, mój los – albo wygrywam, albo przegrywam wszystko - pomyślałem. I pojawia się napis: „Film ten poświęcam Kieślowskiemu". I cała sala bije brawa. Oni chcieli, by zjawił się ktoś, kto będzie miał odwagę pójść tą drogą. A on tam był uwielbiany.