Opera na Zamku kontynuuje cykl teatralnych humoresek pt. „Ups, zdarzyło się! Teatralne humoreski Opery na Zamku w Szczecinie”. Dzielimy się z Państwem anegdotkami, facecjami i pełnymi dowcipu wspomnieniami artystów, którzy pracowali bądź wciąż pracują w szczecińskim teatrze muzycznym. Dziś część piąta – zabawne sytuacje na scenie i te za kulisami wspomina Roma Jakubowska-Handke, związana z operą w latach 1983-1996.
Roma Jakubowska-Handke: Bardzo dużym powodzeniem zarówno w Polsce jak i w Niemczech cieszyło się przedstawienie Freda Raymonda „Błękitna Maska”. Graliśmy ją przez kilka lat przy pełnej widowni. Kiedy przyszedł czas na ostatnie przedstawienie, czyli tzw. zielony spektakl, każdy z nas był ostrożny i wyczulony, gdyż tradycją jest robienie sobie wzajemnie różnych zaskakujących dowcipów na scenie.
Mimo obaw przedstawienie przebiega spokojnie. Kiedy więc docieramy do ostatniej sceny – oddychamy z ulgą. W tym ostatnim fragmencie sztuki, Juliszka, której rolę gram, wskakuje w wysokie kozaki i bierze obraz ze sztalugi, aby pokazać go publiczności. Scena ta wymagała szybkiego tempa i precyzji z uwagi na konieczność synchronizacji z muzyką. Podbiegam więc do butów, szybko w nie wskakuję i… padam przed siebie jak długa. Okazuje się bowiem, że panowie techniczni chcieli zrobić kawał na scenie i przybili moje buty do podłogi. Zbieram się więc, nie tracąc cennych taktów muzyki, zabieram obraz ze sztalugi i gnam na proscenium, z ledwością wyhamowując i ratując się przed upadkiem do kanału orkiestrowego. Jestem bowiem w rajstopach, a podłoga jest bardzo śliska. Niczego nieświadoma publiczność gotuje mi gorące brawa, tak więc porażkę przekuwam w sukces!
*************************
Przedstawienie „Hrabiny Maricy”Franza Lehara. Wesoły, kolorowy i roztańczony spektakl, przygotowywany na tourneé po Niemczech. Śpiewam w nim Lizę, siostrę głównego bohatera. Partneruje mi Zbyszek Sawicki. Kiedy śpiewamy bardzo roztańczony duet, stojąc naprzeciwko widowni, czuję, że nie mogę się ruszyć. To bardzo dziwne… Próbuję kilka razy zrobić krok, ale nie daję rady! Odwiązała się bowiem ciężka, duża płócienna halka, która wypełniała spód ogromnej sukni. Postanawiam szybko działać i kącikiem ust syczę do Zbyszka: „Wynieś mnie!”.Niestety mój partner śpiewa wtedy swoją zwrotkę, kompletnie nie słysząc, co mówię. Powtarzam kilka razy i wtedy widzę jego ogromnie zdumione oczy, wpatrujące się w moje niewidoczne nogi. Z wielkim impetem bierze mnie na ręce, odwraca się, robi kilka kroków i… razem lądujemy na deskach. Zbyszek ma dość wątłą posturę i jest niewielkiego wzrostu, więc chyba sytuacja go przerasta. Nie mogę się podnieść, bo partner przygniata moją suknię. Trwa to całą wieczność, a my po każdej próbie podniesienia się z podłogi śmiejemy się coraz głośniej, widząc zdumienie na twarzy dyrygenta – Jacka Kraszewskiego. Wyczołgujemy się więc za kulisy. Nie dajemy rady zaśpiewać już ani jednej nuty więcej. Kiedy przestajemy się śmiać, myśląc, że to już koniec, staje nad nami inspicjent – Czesiu Twarowski i wściekłym głosem syczy: „Raport! Raport! Raport!”.Tyle że odnosi to przeciwny skutek, bo dopiero wtedy puszczają hamulce, wywołując kolejną falę śmiechu.
**************************
Mój już dorosły syn ma wtedy zaledwie 6 lat. Wystawiamy operetkę Jurija Milutina „Popłoch wśród dziewcząt”. Bardzo wesołą, z piękną muzyką. Śpiewam partię Marfy – młodej dziewczyny, która przeżywa liczne rozterki, związane oczywiście z chłopakiem. W scenie, w której żołnierze łapią mnie w lesie i pakują do worka, słyszę nagle krzyk z widowni: „Zostawcie moją mamusię, zostawcie moją mamusię!”. Krzyk jest rozdzierający i dopiero po sekundzie zdaję sobie sprawę, że świetnie znam ten głos. Przecież to mój Adaś! Dociera do mnie, że miał być na przedstawieniu z babcią. Z sercem na ramieniu wychodzę do kolejnych scen, zerkając co chwila na widownię, ale incydent nie powtarza się na szczęście. Prawdopodobnie babcia skutecznie spacyfikowała Adasia.