O ile publiczna aktywność Stuhra seniora wydaje się zakończona, o tyle jego syn chyba z roli „autorytetu moralnego” rezygnować nie zamierza. Cała publiczna działalność Jerzego i Macieja Stuhrów każe uznać ich przypadek za ciekawszy niż wielu innych antypisowskich celebrytów.
Oskar Stuhr był ważną postacią międzywojennego Krakowa. Przede wszystkim jako prawnik - przez wiele lat, zanim został prezesem Sądu Dyscyplinarnego w Krakowie, słynął jako adwokat, szczególnie za sprawą procesów politycznych. Bronił działacza narodowego Jana Stoszki, sądzonego za to, że strzelał (celnie) do lewicowych bojówkarzy, bronił też Adama Doboszyńskiego, jednego z liderów ruchu narodowo-radykalnego, w procesie wytoczonym mu po słynnej „wyprawie na Myślenice”. Reprezentował również przed sądem Polaków sądzonych po tzw. pogromie w Przytyku (piszę „tak zwanym”, bo wbrew skojarzeniom narzucanym przez określenie „pogrom” śmiertelnymi ofiarami zajść w Przytyku byli polscy chłopi, zastrzeleni przez policję podczas próby odbicia swych towarzyszy, aresztowanych po bijatyce z Żydami na miejscowym targowisku). Ale jego kariera prawnicza i wybór prowadzonych spraw zgodne były z aktywnością społeczną i polityczną mecenasa Stuhra, wiceprezesa Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” i radnego miasta Krakowa, wybranego z rekomendacji Stronnictwa Narodowego.
Trudno nie użyć zdartego, potocznego powiedzenia, że patrząc na działalność swojego wnuka i prawnuka, aktorów Jerzego i Macieja, mecenas Stuhr musi się obracać w grobie.
ENDEK STUHR
Gdyby nie dzisiejsze zaangażowanie polityczne dwóch ostatnich, byłby może Oskar Stuhr podawany obecnie jako wspaniały przykład „Polaka ochotniczego”, jak nazywał sam siebie Marian Hemar, i działania „polskości jako straszliwej siły duchowej”, która potrafi uczynić Polaka patriotę z człowieka, „w którym nie ma ani kropli polskiej krwi”, o czym tak znakomicie mówił kiedyś, odbierając naszą nagrodę Strażnik Pamięci, śp. Jarosław Marek Rymkiewicz. A także tradycji polskiego ruchu narodowego, w przeciwieństwie do współczesnych mu nacjonalizmów inkluzywnego, zgodnie z formułą Wincentego Lutosławskiego, że prawdziwym Polakiem może być spolszczony Żyd, Tatar, Niemiec, Ormianin, Murzyn i czerwonoskóry, jeśli przyjmie polskie dziedzictwo kulturowe i wykaże się wolą pracy dla rozwoju Polski. Nestor znanego aktorskiego rodu był przecież synem dwojga austriackich Niemców, którzy do Krakowa, jako po prostu jednego z miast cesarsko-królewskiego imperium Habsburgów, przenieśli się ze względów biznesowych, by otworzyć tu restaurację. Z takim rodowodem nie miałby w czasie okupacji niemieckiej najmniejszych problemów z wpisem na volkslistę, a podczas następującej po niej sowieckiej - z przeniesieniem się z całą rodziną na Zachód i uzyskaniem tam obywatelstwa. Ani jedno, ani drugie najwyraźniej nie przyszło mu do głowy, choć w PRL z racji swej przedwojennej działalności czekały go tylko szykany.
Z powodów, których łatwo się domyślić, pamięć Oskara Stuhra nie jest dziś jednak zbyt intensywnie kultywowana. Wikipedia podaje nawet, że to wcale nie on był dziadkiem aktora Jerzego, ale jego brat imieniem Tadeusz (w istocie bracia Oskara nosili imiona Rudolf i Leopold) - przy czym w odnośniku powołuje się anonimowy autor biogramu, jako na podstawę tego twierdzenia, na książkę Jerzego „Stuhrowie - historie rodzinne”. Być może Jerzy Oskar Stuhr (samo drugie imię aktora, nieużywane przez niego publicznie, jest w tej kwestii wymowne) żadnej odpowiedzialności za tę pomyłkę nie ponosi. W wywiadzie dla „Gazety Krakowskiej” z 2019 r. mówi wyraźnie o „moim dziadku”, a nie „bracie mojego dziadka”. Co prawda, mówi o nim niemal wyłącznie dla zaprotestowania przeciwko „zawłaszczaniu przez PiS historii”, podczas gdy historia bywa „nieoczywista”, i akcentuje przy tym raczej aktywność społeczną niż polityczną przodka.
Generalnie postać endeka Oskara Stuhra, skrywana w rodowodzie wnuka, który zasłynął licznymi stwierdzeniami poniżającymi Polaków, na czele z często cytowaną deklaracją, że na Zachodzie stara się nie mówić po polsku, bo się wstydzi, nie jest wypadkiem odosobnionym - przypomina to trochę przypadek Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która chlubiąc się swymi pradziadkami, nigdy nie wspomina o dziadku, Grabskim juniorze, współzałożycielu ONR i jednym z jego najbardziej bojowych publicystów. A jednak patriotyczne zaangażowanie przodka musiało w jakiś sposób w rodzinie przetrwać, acz w formie zdegenerowanej. Zakrawa na ponurą kpinę fakt, że Maciej Stuhr, prawnuk Oskara, swą decyzję, aby wystąpić w jednoznacznie antypolskim filmie „Pokłosie”, motywował w wywiadach jako swój „patriotyczny obowiązek”.
KAZNODZIEJSKIE ZAPĘDY
Nie tylko ta wypowiedź Macieja Stuhra, ale cała publiczna działalność jego i jego ojca każą uznać ich przypadek za ciekawszy niż wielu innych antypisowskich celebrytów, nawet jeśli nie zna się opisanego wyżej kontekstu rodzinnego. Mimo całej niechęci, którą ojciec i syn budzą dziś w środowiskach identyfikujących się z wartościami wyznawanymi.
Z powodów, których łatwo się domyślić, pamięć Oskara Stuhra nie jest dziś zbyt intensywnie kultywowana niegdyś przez nestora rodu, i entuzjazmu, który wzbudzają na lewicowo-liberalnych salonach, coś zawsze wydawało się ich odróżniać od medialnych histerii Krystyny Jandy, Agnieszki Holland czy Mai Ostaszewskiej. To coś może być po prostu obłudą, ale może być też skutkiem generalnego pomieszania pojęć Dobra i Zła, które dotknęło po 1989 r. formację inteligencką - wielkiej „zapaści semantycznej”, jak nazwał to śp. Zbigniew Herbert, spowodowanej zinstrumentalizowaniem etyki i estetyki jako narzędzi propagandy, osłaniającej „proces transformacji ustrojowej”. Pomieszania dokonanego świadomie, być może wręcz cynicznie, przez środowiska, których symbolem stał się Adam Michnik.
Mądra zasada mówi, żeby oceniać artystów przede wszystkim po ich działalności artystycznej, mniej po tym, co wygadują w mediach. W myśl tej zasady kluczem to zrozumienia zaangażowania Jerzego i Macieja Stuhrów nich będzie przede wszystkim ich wspólny (choć z przeważającym udziałem ojca) film z roku 2014 pt. „Obywatel”. Nie ulega wątpliwości, że w zamierzeniu twórców miało to być dzieło ważkie, mocny, poruszający głos w debacie o Polsce. Nie ulega też wątpliwości, że film okazał się nudnym, przewidywalnym od pierwszej do ostatniej sceny gniotem, jednym z wielu podobnych propagandowych obrazów, w których twórca, przedstawiciel elity, daje na użytek publiczności międzynarodowych festiwali upust swemu obrzydzeniu do kraju swego pochodzenia i jego mieszkańców. Z punktu widzenia wkładu w sztukę filmową można go spokojnie ustawić na niskiej półce, obok „Twarzy” Szumowskiej, „Mowy ptaków” Żuławskiego czy „Wesela 2” Smarzowskiego, streścić je wszystkie i parę innych jednym zdaniem i zapomnieć.
Tylko po części wynika to z faktu, że Jerzy Stuhr - jak zresztą wielu aktorów, którym zamarzyło się stanąć po drugiej stronie kamery - o ile jako aktor ma niezaprzeczalne osiągnięcia, o tyle reżyserem jest po prostu marnym. Trudno rzec, co najbardziej sprawia, że ma tak „drewnianą rękę” do budowania postaci, interakcji między nimi, napięcia, magii obrazów, ale decydujący jest chyba fakt, że wszystko to mniej go obchodzi od założonego morału, że robi swoje filmy nie po to, żeby opowiedzieć historię o świecie i ludziach, tylko żeby pouczyć widzów. A że kaznodziejskim talentem też nie błyszczy, ustawia wszystko zbyt dobitnie, łopatologicznie, pod tezę, szafując, jak to jadowicie nazwał Melchior Wańkowicz, „smrodkiem dydaktycznym”.
Jeśli „Obywatel”, demonstracyjnie odwołujący do „Zezowatego szczęścia” Andrzeja Munka (co samo w sobie było przejawem pychy twórcy), miał wpłynąć na Polaków - a że miał, dowodem nie tylko deklaracje Stuhrów, lecz także książkowe wydanie scenariusza, uzupełnionego wywiadem Ewy Winnickiej z obydwoma Stuhrami, rzecz raczej niespotykana nawet w wypadku filmów, które odniosły sukces - to pod tym względem okazał się klapą jeszcze bardziej dobitną. Środowiska lewicowo liberalne pochwaliły oczywiście, znalazłszy w dziele, wszystkie standardowe elementy prowadzonej przez nie „pedagogiki wstydu”: Polacy w PRL niby tu narzekają na Partię, ale dogadują się z nią na płaszczyźnie wspólnej nienawiści do Żydów, Solidarność jest ruchem bardziej antysemickim niż antysowieckim, represje w stanie wojennym to ustawka narcyzów, pajacujących przed kamerami zachodnich dziennikarzy po wymazaniu się farbą, imitującą ślady rzekomego pobicia etc. Ale brawka za odrobione wypracowanie były zdawkowe, a poza jednorazowymi recenzjami dzieło żadnego rozgłosu nie zyskało.
Podobnie było z efektem wypełniania „patriotycznego obowiązku” przez Stuhra juniora. „Pokłosie” okazało się filmem groteskowo przerysowanym; miało wedle zapowiedzi być inspirowane „prawdziwą historią” społecznika z Brańska, który upamiętniał zamordowanych w tej miejscowości Żydów - co zdemaskowało bezmiar nikczemnej głupoty całego przedsięwzięcia, bo realny pierwowzór za swą działalność doczekał się uznania lokalnej wspólnoty, był przez nią wielokrotnie wybierany do lokalnych władz i honorowany, natomiast w groteskowej rzeczywistości filmu, bardziej przypominającej chłopstwo szturmujące z widłami laboratorium szalonego naukowca w klasycznym „Frankensteinie” niż współczesną Polskę, grana przez Macieja Stuhra postać zostaje malowniczo ukrzyżowana na drzwiach stodoły.
Reżyser, wyraźnie świadom niedoskonałości swego dzieła i tego, jak jest ono w kraju odbierane, schował się na drugi plan, natomiast Stuhr junior odkrył w sobie podobną pasję co ojciec i rzucił się zamiast niego w wir wywiadów, w których usiłował przedstawić dzieło jako ważny głos w dyskusji i polskiej historii, poważne dzieło rozrachunkowe - w czym się zresztą zagubił, bo gdy wytykano mu scenariuszowe mielizny i nonsensy, na jednym oddechu bronił się argumentem, że to przecież film rozrywkowy, zgoła komiksowy, a więc uproszczenia są częścią konwencji. Na dodatek wygłupił się, używając jako przykładu polskich historycznych win rzekomego przywiązywania przez wojów Krzywoustego dzieci do machin oblężniczych pod Głogowem (wedle legendy uczynili tak, wiarołomnie używając polskich zakładników jako żywych tarcz, Niemcy), co internetowi szydercy wypominają mu do dziś.
Nawet w mdłym, laurkowym tekście o Stuhrach, którym próbowała ocieplić wizerunek po kompromitacji z prowadzeniem samochodu po alkoholu „Polityka”, zauważono, że największe sukcesy aktorskie Jerzego Stuhra wiązały się z rolami „przeciętnego Polaka”. Cwaniaczek Lutek Danielak z „Wodzireja”, zbuntowany prosty pracownik „socjalistycznego kombinatu” Filip z „Amatora” czy sprytny, wesoły Maks z „Seksmisji”, za którą to rolę pokochała go cała Polska - ten typ widzieli w nim i tak go obsadzali wybitni reżyserzy. Gdy Stuhr zaczął obsadzać się sam, grał już niemal wyłącznie inteligentów, wyniosłych przedstawicieli elit. Widać wyraźnie, że tym, co go w aktorstwie pociągało najbardziej, była pozycja człowieka na scenie, pozycja umożliwiająca wygłaszanie kazań, pouczanie i ferowanie moralnych wyroków z pozycji kapłana nie tylko sztuki, lecz także Najwyższych Wartości.
PRAWO DO POUCZANIA
Wśród licznych przypadków popadnięcia w pułapkę „autorytetu moralnego” Jerzy Stuhr jest jednym z najbardziej wyrazistych. Tak jak większość polskiej inteligencji - czy może raczej jej niedobitków, które przetrwały PRL - wychował się w kulcie romantycznych wieszczów, z obrazem artysty jako człowieka zaangażowanego, jako wojownika o polskość i wartości. Tylko że dawni wieszczowie, gdzieś do chyba ostatniego w ich szeregu Żeromskiego, mogli do woli wytykać Polakom „czerep rubaszny” i „szarpać narodowe rany, aby się nie zabliźniały błoną podłości”, bo nie sposób było zakwestionować ich pozycji wewnątrz wspólnoty, której chcieli przewodzić. „Żyłem z wami, płakałem i cierpiałem z wami” - zaczynał sławny wiersz Słowacki; Mickiewicz potrafił podskakiwać samemu papieżowi i miał z tego powodu określone trudności; Żeromski, przewodnik duchowy inteligencji międzywojennej, zaszczytów zaznał dopiero u schyłku życia. Od takich facetów mógł naród znosić pouczanie, napominanie i sztorcowanie.
Ale intelektualiści III RP takich tytułów do przewodzenia narodowi już nie mieli, a mądrzyć się chcieli nie mniej, a nawet bardziej, w głębokim przekonaniu, że prawo do pouczania należy im się z racji pozycji społecznej, sławy i formalnych tytułów. I to jest właśnie przypadek Jerzego Stuhra. Jakby nie dość było klapy nakręconego z takim zadęciem „Obywatela”, rok po jego premierze społeczeństwo totalnie zawiodło swe elity i wybrało do władzy PiS. Nie tylko Stuhr zareagował na to swego rodzaju amokiem. Ale Stuhr senior chyba ostatecznie uznał wtedy, że jego misją jest wychowywanie narodu nie poprzez sztukę, ale bezpośrednio, za pomocą połajanek w mediach.
O tym, że jego połajanki wyeksponowano w politycznej propagandzie liberalnej lewicy szczególnie, zadecydował przypadek: u schyłku lat 90. wciąż bardzo popularny aktor doznał zawału, a kilka lat potem zdiagnozowano u niego nowotwór. Walka z chorobą pomnożyła skupioną na nim uwagę: Stuhr wydał o niej książkę, rodzaj szpitalnego dziennika „Tak sobie myślę”. Jakoś tak myślał w niej sobie nie tylko o sprawach ostatecznych i międzyludzkich, jak większość ludzi w takiej sytuacji, ale i o tym, co oglądał w szpitalnym telewizorze. I to akurat owocowało wpisami najbardziej emocjonalnymi, np. tyradami, jaki to cham z Kaczyńskiego, że idąc na mównicę sejmową, nie przerwał wcześniej rozmowy przez telefon komórkowy.
Internet pełen jest teraz podawanych z szyderstwem filmików, na których wyniszczony chorobą, stary aktor gromi demoralizację Polaków, oskarża, że przez PiS lekceważą prawo, upijają się, są dla siebie agresywni - szczególnie źle wygląda to, gdy wszystkie te uwagi wygłasza w programie potakującego mu Tomasza Lisa. Ale aktor sam w to chętnie wszedł, udzielając niezliczonej liczby takich wywiadów. Poparte oprócz popularności immunitetem choroby, przyjmowane były z nabożna czcią, a próby polemiki gaszone propagandową kanonadą „szydzenia z choroby”. Kolejne zawały i udary pozwoliły mediom wylansować Stuhra na lewicowo-liberalny ersatz Hioba: gdy doznał ataku serca po ogłoszeniu wyniku wyborów i kolejnego zwycięstwa PiS w roku 2019, Manuela Gretkowska ogłosiła doprowadzenie Stuhra do tego stanu kolejną „zbrodnią PiS”. Co szczególnie groteskowe, jej oskarżenie podchwycili z powagą ci sami, którzy po moich o kilka dni wcześniejszych słowach, że nie warto się za bardzo emocjonować polityką, bo może to zaszkodzić zdrowiu, jak w wypadku pewnego znanego aktora (nie wymieniłem Stuhra z nazwiska), zanosiły się jazgotem oburzenia, że „pisowski dziennikarz” szydził czy wręcz „rechotał” z ciężkiej choroby Jerzego Stuhra.
Problem w kreowaniu się na moralny autorytet jest jednak taki, że ludzie oczekują od takowego moralnej nieskazitelności. Samo porównywanie Kaczyńskiego z Hitlerem i cierpienie z powodu choroby nie wystarcza. Jerzy Stuhr nie za bardzo mógł się pochwalić niezłomnością w czasach PRL - robił karierę, z władzą nie zadzierał, złośliwie mawiano nawet w środowisku aktorskim, że w roli Danielaka wypadł tak przekonująco, bo nie musiał niczego grać. Pozycja na piedestale wymagała wsparcia medialnej klaki, ta zaś domagała się w zamian, żeby „dowalał” wrogom coraz mocniej, a i tak jeszcze jego słowa podkręcała, czyniąc zeń w końcu ikonę pogardy elit dla „zwykłych Polaków”. Często i chętnie zatrudniano go w tej roli razem z synem, by uczynić moc autorytetów jeszcze silniejszą - tym chętniej, im częściej Maciej popisywał się kolejnymi wątpliwymi dowcipami, w rodzaju sławnego „państwo mają tu polew”.
Trudno się dziwić, że kompromitacja, którą było spowodowanie przez Stuhra seniora po pijaku wypadku i próba ucieczki, podchwycone zostały z pasją i złośliwością przez wszystkich, nad których się wywyższał. Nie miało nawet znaczenia, że nie próbował się bronić ani usprawiedliwiać - do nasilenia emocji wystarczyło, że próbowali go bronić i usprawiedliwiać inni podobnie postrzegani celebryci.
DOBRY, LEPSZY STUHR
O ile jednak publiczna aktywność Stuhra seniora wydaje się po tym wypadku zakończona, o tyle jego syn chyba z roli „autorytetu moralnego” rezygnować nie zamierza. Chyba - bo niekiedy zdarza mu się w wywiadach dystansować od polityki, od bardziej „zaangażowanych” kolegów i koleżanek, podawać w wątpliwość sens ich kolejnych „akcji”. Ale po takich deklaracjach Maciej Stuhr zwykle nie wytrzymuje długo i wraca do roli, którą przyjął po „Pokłosiu”. Może i w kwestii działalności publicznej ma, podobnie jak w aktorstwie, problem z wyjściem z cienia ojca - a może dociera do niego, że kiedy nie „nadaje” na PiS i „polski ciemnogród”, media tracą nim zainteresowanie. Pouczanie narodu z pozycji „autorytetu moralnego” to nie tylko „zuchwałe rzemiosło”, bo takowym nie wybacza się żadnego błędu - to także bilet w jedną stronę, nie przewiduje innego zakończenia poza spektakularnym upadkiem.
Ostatnio Maciej Stuhr stał się twarzą kolejnej akcji, mającej promować „pomoc uchodźcom” - nie tym prawdziwym oczywiście, tylko tym cynicznie zwożonym na polską granicę przez Łukaszenkę i Putina. Mamy więc znowu to samo, tylko bardziej: walkę o „sprawę” postrzeganą przez Polaków raczej jako szubrawa i groźna, a w Iewicowo-liberalnych elitach jako niezwykle szlachetna, co skazuje orędujących za nią na moralne wynoszenie się ponad społeczeństwo i nadymanie swą lepszością. Potem pozostanie już tylko raz się zapomnieć albo dać na czymś przyłapać...