O „Bezpiecznym miejscu” Piotra Fronia w reż. Tomasza Fryzła w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie (koprodukacja z TR Warszawa) pisze dla „Raptularza e-teatru” Maciej Stroiński
Większość naszej „artystycznej” produkcji teatrów to taka lub inna, lecz jednak ustawka. Reżyser reżyseruje nie tylko aktorów, ale też widzom przydziela z góry upatrzone role. Widz jest z miejsca ustawiony niczym w algorytmie. Gorzej nawet: usadzony. Od razu na wejściu dostaje wyraźny mesydż, co tutaj jest uważane, i już widzi te nagłówki w tym lub innym medium, bo prasę też uwzględniono w przestrzeni spektaklu. Bez względu na to, czy spektakl ci się podoba, czy się nie podoba, ty nie tyle go oglądasz, co jesteś wpuszczany w jego oglądanie, wkopywany i wrabiany. Jeżeli na to pozwolisz. Widz częsty i doświadczony z czasem doskonali w sobie „obronę przed czarną magią”, sztukę niereagowania.
Z powyższych powodów duża część przedstawień nie wypełnia moich „warunków progowych”, przez co ich nie wpuszczam za swój próg percepcji.
Jeśli po minucie widzę, w co tu się ze mną pogrywa (najczęściej – ciągle w to samo), przechodzę na standby i nic mnie już nie obchodzi. Niech łby sobie urywają, chętnie nie popatrzę.
To nie jest przypadek Bezpiecznego miejsca. Ten spektakl jest inny, niż większość „produkcji”, i dlatego warty wzmianki, a nawet recenzji. Podczas jego oglądania nie czułem się szachowany, zapędzany, ogrywany. Poczułem się szanowany, a szacunek dla widowni to jest dużo więcej, niż umie zaproponować znakomita większość polskiego teatru.
Przedstawienie powstało za ostrej pandemii, jeszcze w tamtym roku, i jak wiele przedstawień naonczas powstałych, normalną premierę miało dość niedawno. W listopadzie 2021 zobaczyłem je na żywo.
Teraz chętnie bym wyłożył, czym jest tytułowa safe space, a nawet chętniej, czym nie jest, lecz żeby to zrobić, muszę coś zaznaczyć najpierw. Bezpieczne miejsce jest spektaklem projekcyjnym, a po staroświecku mówiąc, jest grą wyobraźni. Zakłada współudział widza, który przed sobą na scenie niewiele zobaczy, bo większość tak zwanej akcji ma się odbyć w jego głowie.
Tyle przeżyjesz, ile sam wniesiesz od siebie.
Spektakl samoobsługowy jak u Karasińskiej. Jest antyustawką, bo zamiast zakrzyczeć widza i osaczyć z każdej strony, zostawia mu pustą przestrzeń jak w kolorowance. Widz przynosi własny prowiant, własny wyszynk, własny kontent.
Tytułowe bezpieczeństwo dla mnie znaczy: cztery ściany. W 2020 roku przyszło to, co przyszło, i trzeba było się zamknąć w obrębie mieszkania. Od tego startuje spektakl: od wytyczenia granic na planie kwadratu. Nie jest powiedziane, że o epidemię chodzi, ale w tym spektaklu, jak już powiedziałem, niewiele jest powiedziane, więc sobie dośpiewujemy.
Spektakl wygląda jak adaptacja książki Petera Brooka Pusta przestrzeń lub przynajmniej jej tytułu. Scena bardzo goła, czysty ekran pod projekcję. Aktor ubrany w incelski sweterek, aktorka po domowemu, wszystko level basic.
W pierwszym momencie zwracają się do siebie prawdziwymi, pozascenicznymi imionami, ale to tylko przez chwilę. Zaraz wejdą w tryb trzecioosobowy, odtąd i do końca mówiąc nie o sobie, tylko o swoich postaciach i wyobrażeniach. Czyli oni też uprawiają „teatr wyobraźni”, sami sobie dośpiewują światy jak w grach fabularnych. Pytają się wzajemnie o samopoczucie, snują wizje swych postaci, nawet mówią wierszem.
A TERAZ UWAGA. Bo to tylko tak wygląda grzecznie oraz bezjajecznie. Tam, gdzie nie wiadomo, o co chodzi, może chodzić o coś więcej. O tak zwaną wielką stawkę. W scenariuszu Bezpiecznego miejsca nagle, znienacka, ścichapęk pojawiają się trudne słowa, takie jak biskup, krzyżyk, różaniec, medalik, kolęda, bierzmowanie i pierwsza komunia. I proszę sobie wyobrazić – nie w kontekście negatywnym. Powstał zatem spektakl niejebiący po Kościele.
A na słowach się nie kończy, na sakrotematach. Sama forma dzieła i jego struktura ma w sobie coś sakro. Może twórcy mi wybaczą, gdy ośmielę się zauważyć, że wystawili swą wersję liturgii – bardziej nawet mszalną od Mszy Żmijewskiego. Żmijewski wziął tylko zewnętrzną skorupę, by pokazać jej martwotę. Fryzeł z Bobkowską, Froniem i Borysowiczem robią wyłom w polskiej tak zwanej dyskusji i pokazują żywą religijność, która ani nie jest karykaturą antyklerykalną, ani karykaturą klerykalną. Tak, owszem – symetryzm, nie bójmy się tego słowa. Jak we Wszystkich naszych strachach.
Po pierwsze: kadzidło, zewnętrzny znak sacrum, dzielący dzieło na pół. W tym spektaklu mamy wszystko, co mamy również w kościele: jest liturgia słowa (fragmenty czytane z kopert) i liturgia stołu, gdy aktorzy się kładą i „ofiarowują”. Lecz proszę się nie obawiać, nie dochodzi do tak zwanych aktów całkowitych, rzucawki po ziemi. Tempo jest jak w ceremonii i jak w relaksacji. Oglądamy również teatralną wersję chodliwych niegdyś „godzinek”, rymowanek, które lud sobie rapował, gdy kapłan truł po łacinie.
Nawet satanista odnajdzie się w tej matrycy, bo jak powiedziałem – spektakl projekcyjny i zapraszający widza do żywego współudziału, co w praktyce znaczy, że wszystkie motywy sakro można przeczytać również ironicznie, a nawet profanacyjnie. Wspomnienia z pierwszej komunii są klasyką krindżu, to znaczy żenady, i tylko minimalistyczne, „wycofane” aktorstwo nie pozwala się domyślać, co grane postaci myślą o tych sprawach.
Poprosiłem twórców o scenariusz Bezpiecznego i wśród inspiracji wizualnych, które tam znalazłem, wkleili Hoppera. Siedzenie więc na podłodze nie jest takie proste i takie niewinne, na jakie wygląda, bo jest to siedzenie jak w obrazie Morning Sun (1952).
Adama Borysowicza, który gra chłopaka, jeśli tak można określić tę rolę, przyuważyłem dawno temu, bo jeszcze przed epidemią. Grał u Strzępki i u Stępnia i był dość androgyniczny, a to zawsze spoko. Ma w sobie pewną charyzmę wynikłą z nieszarżowania – coś takiego jak Hajewska. Nie wchodzi widzom do tyłka i przez pory skóry, tylko daje się zdobywać. Kinga Bobkowska, oprócz tego, że aktorką, jest również choreografką. Ma bardzo specjalną obecność na scenie: dużo bardziej nerwową od kolegi Adama i przez to działającą jak ładowarka indukcyjna. Bobkowska podgrzewa scenę, wprowadza napięcie i walkę wewnętrzną. Borysowicz płynie na materacu, który ona podtrzymuje. Piszę to metaforycznie, co nie?
Spektakl powstał jak gdyby bez prądu – mało zmian świateł, zero cacek przed widzami, za ekrany służą pudła. Przedstawienie unplugged – lecz również unplagued, pozapandemiczne. Tak obrabia temat, żeby rzeczywistość, która jaka jest, każdy widzi, nie miała tu prawa wstępu. Można by postawić zarzut eskapizmu, ale po mojemu to bynajmniej nie jest zarzut. Każdy widz widzi to, czego sam pragnie, a ja na choroby mam pewne wyparcie.
Dzieło się pokaże na Boskiej Komedii, a tekst się ukaże w miesięczniku „Dialog”. Jak to się stać mogło, że miesięcznik „Dialog” wpuści na swe łamy dramat jawnie katolicki?