„Balladyna” Juliusza Słowackiego w reż. Roberta Czechowskiego w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze. Pisze Ewelina Pietrowiak, członkini komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
W trakcie zakończonej właśnie edycji konkursu „Klasyka Żywa” miałam okazję widzieć cztery różne „Balladyny” Juliusza Słowackiego: klasyczną realizację w olszyńskim Teatrze im. Stefana Jaracza w reżyserii Jarosława Kiliana, realizację estetyką nawiązującą do gier komputerowych z lubelskiego Teatru im. Juliusza Osterwy w reżyserii Jana Hussakowskiego, śpiewaną „Balladynę” w wykonaniu młodych artystów Teatru WAM w Warszawie oraz – jako ostatnią – mroczną „Balladynę” z Lubuskiego Teatru im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze w reżyserii Roberta Czechowskiego.
Ciekawą próbą wpisania utworu we współczesny kontekst była „Balladyna” lubelska – całe universum Słowackiego stało się scenografią gry komputerowej fantasy, gdzie na równi z żywym planem „grały” liczne multimedia i bogata, elektroniczna warstwa akustyczna. Pomysł w założeniu był rzeczywiście nośny, bez wątpienia „Balladyna” ma w sobie elementy tego gatunku, efekt końcowy jednak mnie nie przekonał. „Balladynę” w Zielonej Górze również inscenizacyjnie otwarto kluczem fantasy, ale w tym przypadku była to raczej tzw. slavic fantasy (fantastyka słowiańska), nawiązująca do słowiańskiej mitologii, do wczesnopiastowskich czasów kształtowania się państwa polskiego – w wersji wydarzeń wielkopolskiej (nie krakowskiej). Twórcy bardzo konsekwentnie zrealizowali spektakl, który ostatecznie jest czymś pomiędzy „słowiańskim musicalem”, romantycznym thrillerem, psychodelicznym snem a okrutną baśnią, w ramach której odprawiane są swoiste rytuały. Wszystkie elementy przedstawienia podporządkowane są tej wizji, tworząc niezwykły, hipnotyzujący, wciągający świat.
Począwszy od muzyki Daniela Grupy, inspirowanej zapewne norweską grupą Wardruna, grającej specyficzny rodzaj folkowego ambientu, muzyki skomponowanej w duchu, że tak powiem, ludowo-transowo-elektronicznym, w której znalazło się miejsce zarówno na pieśni, jak i na taniec (ruch sceniczny Paweł Matyasik). Poprzez scenografię i kostiumy Adama Łuckiego – dziwne, teatralne rekwizytorium rodem z filmów Wojciecha Jerzego Hasa. Wiedziałam, że ten świat coś mi przypomina – i rzeczywiście, scenografię i kostiumy autorstwa Adam Łuckiego widziałam już w tym sezonie w zakopiańskim Teatrze im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w spektaklu „Labirynt Schulza” według „Sklepów cynamonowych” (reżyseria Grzegorz Bral). Tam również zwróciłam uwagę na dopracowany, sugestywny, bardzo – zważywszy dominującą dziś estetykę teatralną – osobny, niepowtarzalny świat plastyczny, na scenografię-instalację. Stworzonej przez Łuckiego przestrzeni na scenie zielonogórskiej bardzo pomogły światła wyreżyserowane przez Michała Glikę; dawno nie miałam wrażenia tak idealnej spójności i komplementarności warstwy wizualnej, gdzie dzieła dwóch twórców kreują nową jakość. Dzięki światłu rzeczywistość „Balladyny” czasem jest klaustrofobiczna, zagracona, przepełniona dziwnymi, martwo-żywymi rekwizytami, czasem ogromna, wysoka, a sama scena wydaje się nie mieć końca.
Nietypowy jest również pomysł na obsadę. Dzięki uczestnictwu w projekcie Przestrzenie Sztuki „Teatr”, większość obsady „Balladyny” stanowią ludzie młodzi, niedawni absolwenci szkół teatralnych, są to między innymi: Małgorzata Polak, Hanna Szurgot, Zofia Tkaczyńska, Olga Wojtkowiak, Marta Stalmierska, Aleksandra Kołtuniak. Kacper Zalewski. Rolę Balladyny gra etatowa aktorka Teatru Katarzyna Hołyńska, Wdowę Tatiana Kołodziejska, Boga/Pustelnika/Kanclerza – Marek Sitarski. Cała obsada umiejętnie wpisała się w charakter widowiska, z oddaniem współtworząc ten bardzo oryginalny, bardzo przekonujący, sceniczny świat.
„Balladynę” oglądałam, jak wiele innych spektakli w tej edycji Konkursu, na spektaklu przedpołudniowym, z widownią szkolną. Drugi raz, po koszalińskim „Solaris”, przedstawienie poprzedzone było rodzajem wstępu skierowanego do uczniów. Muszę powiedzieć, że nie jestem entuzjastką takich przemów, ale po tych dwóch sytuacjach moje zdanie powoli ewoluuje. W Koszalinie o „Solaris” opowiadał Tomasz Ogonowski, w Zielonej Górze o „Balladynie” dyrektor i reżyser Robert Czechowski. Oba te mini-wykłady były bardzo życzliwe, otwarte, nakierowujące uwagę odbiorców na konkretne wątki, ale też niejako przybliżające pracę aktorów. Wydaje mi się, że przynajmniej części widzów pomogły w odbiorze przedstawienia.
W Lubuskim Teatrze jedną z najbardziej wyrazistych myśli „Balladyny” jest nierozerwalne, metafizyczne połączenie człowieka z naturą i wynikające z tego konsekwencje. Na scenie mamy totalną jedność wszystkiego: człowiek, przyroda i kosmos tworzą mistyczną całość. To połączenie człowieka z naturą i kosmosem jest bardzo bliskie współczesnym ideom duchowego holizmu, a także nurtowi ekopsychologii. Dzieło Słowackiego wyprzedziło niejako swoją epokę w myśleniu o wszechświecie jako całości, gdzie człowiek, przyroda i siły wyższe są splecione w jeden wielki, metafizyczny porządek. Zbrodnia Balladyny zaburza harmonię – zarówno społeczną, jak i metafizyczną. Przyroda reaguje burzami, piorunami i niepokojem, jakby „wiedziała” o złych czynach. Mamy więc w spektaklu rodzaj „kosmicznej sprawiedliwości”, gdzie wszystkie poczynania bohaterów poddawane są ocenie sił wyższych. Takiemu odczytaniu niezwykle pomaga praca Adama Łuckiego i Michała Gliki – ten fantastyczny, księżycowo oświetlony świat wzmacnia siłę tej, w założeniu pierwotnej, ale zarazem dziwnie współczesnej opowieści.
Na zielonogórskiej „Balladynie” byłam 14 stycznia 2025 roku, dokładnie miesiąc po premierze. Tak się składa, że tego, stosunkowo nowego przedstawienia, nie dało się oglądać „niewinnie”, omijając swego rodzaju tragiczny kontekst. Na styczniowy set spektakli cieniem położyła się niespodziewana śmierć aktora grającego rolę Grabca – młodego absolwenta Szkoły Filmowej w Łodzi, Pawła Gabora. Aktor zmarł 4 stycznia. Szybkie i bardzo dobre zastępstwo w spektaklu zrobił Robert Kuraś. Paweł Gabor nie był dla mnie – jako widza – postacią nieznaną.
Widziałam go w 2023 roku w łódzkim spektaklu dyplomowym „Trzy siostry. Wariacje”, grał tam Andrzeja – neurotycznego, stłamszonego przez własną żonę, brata tytułowych trzech sióstr. Z całego spektaklu zapamiętałam najlepiej właśnie jego: blond włosy, charakterystyczna, nieco dziecinna twarz, świetny głos, wielka wrażliwość, organiczna prawda sceniczna i rodzaj – wcale nieczęstej w tym zawodzie – emocjonalnej aktorskiej inteligencji. We wszystkich scenach z jego udziałem patrzyłam wyłącznie na niego, zastanawiając się w duchu, jak też potoczą się losy tego zdolnego człowieka. O „Trzech siostrach”, jak i niestety o wielu innych oglądanych przeze mnie dyplomach po czasie zapomniałam, wspomnienie wróciło dopiero na początku stycznia 2025 roku, gdy na stronie internetowej zobaczyłam charakterystyczne, czarno-białe zdjęcie. Pytanie: dlaczego? A po nim – bezlitosne milczenie.
Nie da się ukryć, że wiedza o tym tragicznym wydarzeniu wpływa na odbiór spektaklu, spektaklu, który wszak opowiada również o ludziach-duchach, o istotach, których status ontologiczny jest niepewny. Każda kolejna sceniczna śmierć w „Balladynie” inaczej dotyka widza, każde kolejne jej słowne wspomnienie ściska za serce.
FILON
Ach powiedz, starcze… więc ludzie w mogile
Marzą o szczęściu?…
PUSTELNIK
Umrzyj, to się dowiesz,
A jeśli wrócisz z grobu, to opowiesz.
Na Facebooku Teatru Lubuskiego widnieją zdjęcia z premiery „Balladyny”: jest wieczór, 14 grudnia 2024 roku, Paweł Gabor zagrał właśnie Grabca, będzie za tę rolę w recenzjach bardzo chwalony. Widzimy na fotografiach uśmiechniętego chłopaka w kwiecistej koszuli, przeżywającego – wydawałoby się – jedną z najszczęśliwszych chwil życia. Któż mógł przypuszczać, że nie minie dwadzieścia dni i ów chłopak nie będzie żył? Zielonogórski Grabiec nie będzie miał już jego wyglądu, jego głosu, jego energii. Albo właśnie – w jakimś stopniu będzie je miał już zawsze? Paweł Gabor wylogował się z określonych parametrów i charakterystycznych dla świata 3D gęstości, ale w wymiarze kosmicznym, holistycznym zarówno on, jaki i jego rola bezsprzecznie trwają.
Francuski teolog Theilhard de Chardin pisał: „Nie jesteśmy istotami ludzkimi mającymi doświadczenia duchowe. Jesteśmy istotami duchowymi mającymi doświadczenia ludzkie”. Zielonogórski spektakl w swej najważniejszej warstwie i w – siłą rzeczy – dodanym kontekście, opowiada również o tym.