EN

20.03.2023, 09:34 Wersja do druku

Umarli za życia

„Niepokój przychodzi o zmierzchu” w reż. Małgorzaty Wdowik we Wrocławskim Teatrze Pantomimy. Pisze Kamil Bujny w portalu Teatrologia.info.

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

Co mogłoby stać się z psychiką dziecka, które doszłoby do wniosku, że w pełni odpowiada za śmierć bliskiej osoby? Powiedzmy, że nierozważnie poprosiłoby Boga o to, by zamiast ukochanego królika zabrał jego starszego brata, a później – wskutek nieszczęśliwego zdarzenia – tak by się faktycznie stało?

Można by zacząć od próby odpowiedzenia na to pytanie, ale można też inaczej: od przywołania Księgi Hioba i wyobrażenia sobie, że wszystkie klęski, jakie spadły na starotestamentowego bohatera, spadają – w takiej samej lub zbliżonej formie – na zupełnie współczesną rodzinę. Dzieje się tak bowiem w powieści Marieke Lucasa (autor jest osobą niebinarną, stąd jedno imię żeńskie, a drugie męskie) Rijnevelda, holenderskiego pisarza, laureata Międzynarodowej Nagrody Bookera, Niepokój przychodzi o zmierzchu, którą we Wrocławskim Teatrze Pantomimy zrealizowała Małgorzata Wdowik. Główną bohaterką widowiska, a jednocześnie narratorką, jest Jas, dziesięcioletnia dziewczynka, grana przez dwie aktorki: Agnieszkę Dziewę oraz debiutującą na scenie kilkunastoletnią Urszulę Kuśnierz. Poznajemy ją na chwilę przed tragedią – gdy prosi Boga o to, by, w związku ze zbliżającymi się świętami, uchronił przed śmiercią królika, a zabrał – jeśli musi już kogoś zabrać – jej starszego brata. Jak sobie zażyczyła, tak też się stało, choć nie sposób powiedzieć, czy na jej prośbę rzeczywiście odpowiedział sam Stwórca (symbolicznie obecny w spektaklu w postaci wielkiego, zwisającego nad sceną palca), czy doszło tu do nieszczęśliwego przypadku. Niezależnie od tego, jaka mogłaby być odpowiedź, dziewczynka popada w rozpacz – utwierdza się w przekonaniu, że w pełni odpowiada za odejście brata; choć czas płynie, a ona fizycznie dorasta, emocjonalnie przestaje się rozwijać – tak, jakby jakaś część jej osobowości na zawsze utknęła w przeszłości, w dniu, gdy doszło do tragicznego zdarzenia. Poczucie winy i żalu towarzyszy zresztą całej rodzinie – ojciec (Jan Kochanowski) wydaje się nieobecny, a matka (Anna Nabiałkowska) marzy o śmierci. Rodzeństwo dziewczynki (Jakub Pewiński i Karolina Paczkowska) składa zaś Bogu, śladem Izaaka, różne ofiary, by go udobruchać. Mimo to na gospodarstwo, które rodzina prowadzi, spada zaraza, wobec czego należy wybić wszystkie zwierzęta. Czy można pozbierać się po czymś takim? We wrocławskim spektaklu odpowiedź wydaje się przecząca – może gdyby rodziny nie spotkały kolejne nieszczęścia, udałoby się jej wyjść z żałoby i zacząć wszystko od nowa; a tak, gdy śmierć idzie w parze z różnymi klęskami, trudno zobaczyć przyszłość w lepszych barwach, zwłaszcza jeśli jest się dzieckiem. W takiej też sytuacji zastajemy bohaterów: widzimy ich pogrążonych w marazmie, przekonanych o nadchodzącej tragedii, pozbawionych nadziei i woli życia.

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

W artykule biograficznym o Wdowik na portalu Culture.pl możemy przeczytać, że reżyserkę „nie interesuje […] fabuła, ale doświadczenie”. Myśląc o tej uwadze z perspektywy omawianego przedstawienia, trudno się z nią nie zgodzić. Niepokój przychodzi o zmierzchu jest bowiem widowiskiem, na które składa się kilka powiązanych ze sobą scen, nie tyle opowiadających spójną historię, ile ewokujących w widzu określone stany emocjonalne; jest to zatem prezentacja nastawiona nie na pełne zrozumienie, lecz na przeżycie. Znajduje to również odbicie w tekstach opublikowanych po premierze. Właściwie we wszystkich artykułach i recenzjach podkreślony został smutek, który towarzyszy widzowi podczas oglądania (Katarzyna Mikołajewska z lokalnej „Gazety Wyborczej” stwierdziła nawet, że widowisko zasługuje na miano „najsmutniejszego przedstawienia roku”). Nie bierze się to, rzecz jasna, znikąd – dużo pracy włożono we Wrocławskim Teatrze Pantomimy, by melancholia, przygnębienie czy nawet rozżalenie udzieliło się odbiorcy już od samego początku. Spektakl został bowiem pomyślany bardzo koncepcyjnie, toteż wszystkie elementy, które współtworzą sceniczną rzeczywistość, nacechowane są negatywnym ładunkiem emocjonalnym: od samej scenografii przez charakteryzację postaci po sposób prowadzenia historii. Umożliwiła to przygotowana przez scenarzystę Ostatniej rodziny Roberta Bolesto adaptacja powieści, przenosząca w przestrzeń teatru nie tyle szkielet fabularny, ile co ważniejsze zdarzenia i motywy, pozwalające artystom przygotować widowisko tyleż wierne utworowi, co zupełnie od niego niezależne. Poznajemy więc świat, który – podobnie jak w książce Rijnevelda – rozpada się na naszych oczach. Nic nie jest w nim takie, jakie być powinno: dzieciństwo okazuje się traumatyczne, rodzina – dysfunkcyjna, pamięć – wybiórcza, a sama akcja widowiska, zamiast przynosić nowe informacje o rzeczywistości bohaterów, wytrąca odbiorcę z poczucia, że cokolwiek rozumie. Tkwimy więc wszyscy – tak postaci, jak i publiczność – w marazmie, w stanie, z którego nie da się wyjść; protagoniści pozbawieni są nadziei na lepszą przyszłość, a widzowie, nawet gdyby chcieli zwizualizować sobie jakąś alternatywę dla ich losów, nie mogą tego zrobić. Jak bowiem wyobrazić sobie szczęście, skoro obserwujemy żałobę po śmierci syna i brata? Skąd czerpać nadzieję, jeśli zrozpaczona matka raz po raz próbuje odebrać sobie życie? I wreszcie – czy można w ogóle wierzyć w to, że wszystko się jakoś ułoży, gdy wszystko wokół – w związku z panującą zarazą – umiera? Ten status quo niekończącej się żałoby paraliżuje bohaterów, blokując również rozwój prezentowanych zdarzeń: akcja przedstawienia ani przez moment nie posuwa się naprzód, cały czas tkwi w tym samym miejscu – tak, jakby nie dało się w żaden sposób przepracować traumy, wyjść poza nią. Jedyne wobec tego, co można zrobić po śmierci bliskiej osoby, to okopać się w smutku, pogłębiając tym własne nieszczęście.Wspominana perspektywa obwarowania się w smutku została skrupulatnie oddana w scenografii. Wrocławski Teatr Pantomimy nie pierwszy raz dobrze odnalazł się w przestrzeni Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia, jednak w przypadku omawianego widowiska można odnieść wrażenie, że ogromna, wysoka i ceglana sala jest wręcz wymarzonym miejscem do prezentowania tego spektaklu. Przestrzeń działań aktorskich, wyznaczona przygotowaną przez Aleksandra Prowalińskiego scenografią, wydobywa z postaci ich osamotnienie i zagubienie: nie dość, że wykonawców obserwujemy na tle wysokiej, surowej ściany, to na dodatek brodzą oni przez cały czas w sztucznym śniegu pokrywającym całą scenę. Podkreśla on zarówno czas akcji (wydarzenia mają miejsce w okolicach świąt Bożego Narodzenia), jak i stan, w którym tkwią protagoniści – swoistego „zamarznięcia”, nieskończonego hibernowania i oczekiwania na coś, co zdaje się – jak wiosna po bardzo długiej zimie – na złość nie przychodzić. Ich zawieszenie między przeszłością a przyszłością i życiem a śmiercią fantastycznie metaforyzują również obecne na scenie rzeźby Jana Baszaka (pokazywane skądinąd w ramach cyklu Szczur, królik, pies, człowiek, koń, pokój w okresie pandemii w BWA Wrocław) – prezentujące zamarłe w jednej pozie zwierzęta: psa, konia i szczura. Artysta, z myślą o przedstawieniu Wdowik, przygotował również dwie nowe prace – znajdujący się przez cały czas nad sceną „Boży palec” oraz maskę królika (noszoną przez Eloya Moreno Gallego). Wszystkie te rzeźby poetyzują przestrzeń spektaklu, podkreślając stan nie tylko swoistej hibernacji bohaterów, lecz także ich symbolicznej śmierci: tak jak figury zwierząt pozostają martwe (tkwią w jednej pozie, nie nadają się do animowania), tak postaci na ich tle również zdają się nie żyć. Zostało to zaakcentowane przez bardzo konsekwentnie poprowadzoną reżyserię świateł (odpowiada za nią również Prowaliński) – podczas wielu scen rzeźby i wykonawcy jawią się widzowi zaledwie jako cienie; trudno nam rozróżnić, co jest obiektem nieożywionym, a kto aktorem – widzimy raptem kontury, czarne, mniej lub bardziej przypominające określony kształt, plamy. To świat na opak, pozbawiony światła, pojmowanego jako symbol życia – nic w nim się nie wydarza, nic się też nie może z niego zrodzić; wszystko naznaczone jest tu mrokiem i śmiercią. Dodatkowo bodaj wszyscy aktorzy noszą czarne soczewki (za kostiumy odpowiada Maja Skrzypek), które czynią z ich twarzy swego rodzaju obce obiekty: pozbawione przejawów życia, demoniczne, nie z tego, a z jakiegoś obcego – podziemnego, porządku.

fot. Natalia Kabanow / mat. teatru

Widowisko, tak jak powieść Rijnevelda, zbudowane jest wokół dychotomii i sprzeczności, czego wyrazem są przede wszystkim trzy role: Jas, jej matki i weterynarza (Artur Borkowski). Dzieciństwo głównej bohaterki w istocie nie jest tym, czym powinno być – dziewczynka, zamiast wzrastać i zmieniać się, obumiera; sparaliżowana śmiercią brata, rozdwaja się na dwie osoby – podczas gdy jedna z nich, przynajmniej fizycznie, dojrzewa, druga – na zawsze pozostaje dzieckiem, mentalnie tkwi w dniu rodzinnej tragedii. Jej matka, doświadczywszy straty, staje się umarła za życia – nie dość, że przestaje wykazywać jakiekolwiek zainteresowanie otaczającą ją rzeczywistością, to bez przerwy próbuje popełnić samobójstwo; jest wyobcowana, flegmatyczna i wyzuta z emocji. Co ważne, jako widzowie chyba ani razu nie widzimy jej twarzy – aktorka porusza się tak, by jej głowa była cały czas zwieszona w dół, co dodatkowo podkreśla tragizm bohaterki. Lokalny weterynarz, zamiast leczyć, ciągle, niczym wysłannik Hadesu, przynosi informacje o śmierci – czy to człowieka, czy zwierząt; za każdym razem, gdy pojawia się na scenie, zwiastuje nieszczęście, pogłębia dramat rodziny. Wdowik na przykładzie Jas i jej matki pokazuje, do czego doprowadza nieprzepracowana trauma – „zamyka” człowieka na to, co go otacza i doprowadza do rozpadu jego osobowości. Dlatego też żaden z bohaterów nie jest w procesie, nie podlega zmianom – wszyscy wydają się od początku skończeni, jednowymiarowi i sprowadzeni do określonego stanu lub doświadczenia.

Niepokój przychodzi o zmierzchu nie jest przedstawieniem stricte pantomimicznym. Podobnie jak w innych spektaklach wrocławskiego teatru, do widowiska wprowadzono elementy dramatyczne – bohaterowie wchodzą ze sobą w krótkie dialogi, czasem wypowiadają sami do siebie jedno lub dwa zdania, które pozwalają widzom rozeznać się w ich sytuacji. Innym źródłem wiedzy o świecie przedstawionym są wyświetlane na ścianie fragmenty powieści – na ogół są to niejednoznaczne, metaforyczne cytaty, stanowiące interpretacyjną ramę dla rozgrywających się akurat na scenie wydarzeń (takie jakie „Trzeba złożyć ofiarę, która jest mniej przyjemna”). Odnoszę jednak wrażenie, że z jednego tych poziomów narracji – napisów lub partii dramatycznych – można by zrezygnować: tak, by to, co miało uchodzić za niedopowiedziane, mogło takie pozostać. W kilku scenach widz może poczuć się przebodźcowany – widowisko korzysta bowiem z wielu form artystycznego wyrazu, toteż partiom mówionym towarzyszy teatr pantomimy, choreografia, rozbudowana scenografia i charakteryzacja postaci, efekty specjalne (takie jak spadający z góry śnieg) czy szeroko poprowadzone umuzycznienie (na uwagę zasługuje powracający co jakiś czas motyw dźwiękowy, który – niczym zapętlona melodia w oscarowym filmie niemieckim z 2022 roku Na Zachodzie bez zmian na kanwie powieści Ericha Marii Remarque’a – zdaje się zwiastować tragedię).

W pamięci zapadają przede wszystkim te postaci, które są najbardziej tajemnicze – abstrahując już od fantastycznych ról matki i córki-narratorki, uwagę zwraca Eloy Moreno Gallego, obecny przez cały spektakl w drugim planie jako królik; przemieszcza się on niezauważenie po całej scenie i czasem tylko – powracając niczym wyrzuty sumienia głównej bohaterki – przypomina widzom o swojej obecności.

Niepokój przychodzi o zmierzchu to kolejne przedstawienie, w którym Wrocławski Teatr Pantomimy szuka dla siebie nowego sposobu ekspresji. Ciekawie obserwuje się te poszukiwania, mając na uwadze poprzednie premiery – choćby Tyrana w reżyserii Jakuba Lewandowskiego. Oba przedstawienia, choć ewokują zupełnie różne stany, prezentują wyobrażenie grozy, z którą jesteśmy lub nie jesteśmy w stanie walczyć. O ile w Tyranie, widowisku traktującym między innymi o hierarchicznym układzie sił w teatrze, grozę, jako coś, co przychodzi z zewnątrz, można było – choćby kolektywnie, zespołowo – pokonać, o tyle w widowisku Wdowik jest to niemożliwe. W jej spektaklu strach przybywa z zupełnie innego miejsca – z samych trzewi, z serca. A ten, niestety, wydaje się niepokonany.

Niepokój przychodzi o zmierzchu na podstawie powieści Marieke Lucasa Rijnevelda; tłumaczenie: Jerzy Koch; reżyseria: Małgorzata Wdowik; scenariusz, adaptacja: Robert Bolesto; współpraca dramaturgiczna: Magdalena Komornicka; scenografia, reżyseria światła: Aleksandr Prowaliński; kostiumy: Maja Skrzypek; muzyka: Agata Zemla; rzeźby: Jan Baszak. Wrocławski Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego (Centrum Sztuk Performatywnych Piekarnia), premiera 3 marca 2023.

Tytuł oryginalny

Umarli za życia

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Kamil Bujny

Data publikacji oryginału:

16.03.2023