W krakowskiej Piwnicy pod Baranami była królową, ale gdy w listopadzie 1974 r. powiedziała, że nigdy już w niej nie wystąpi, dotrzymała słowa. Skoro śpiewając, dawała z siebie tysiąc procent, nierzadko mdlejąc po koncertach, żądała od wszystkich wokół rzeczy niemożliwych. Dożyła 79 lat. Ostatni raz wystąpiła w Poznaniu w listopadzie 1999 r., ja na żywo ostatni raz słyszałem ją nieco wcześniej, w Teatrze Narodowym w Warszawie. Wokalnie była już cieniem samej siebie, ale magnetyzowała widownię tak samo jak w latach 60. i 70.
Zaczynała wcale nie od poezji. Śpiewała włoski przebój „Ventiquattromila baci", wzbudzając entuzjazm publiczności. W Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, której była studentką, zmusiła Martę Stebnicką do rezygnacji na pewien czas z nauczania. Profesorka musiała się douczyć, bo studentka o śpiewie wiedziała więcej od niej. Później w Paryżu, gdy sławny Bruno Coquatrix obiecywał, że zrobi z niej drugą Edith Piaf, jeśli tylko zacznie śpiewać po francusku i opanuje repertuar, jaki jej zapewni, odpowiedziała, że języka może uczyć się w kraju, gdzie ma swoje obowiązki, także na uczelni. Dyplomu PWST, który zdobyła - a ci, którzy widzieli ją w akcji scenicznej, twierdzili, że w teatrze też była znakomita - nigdy nie odebrała. W 1962 r. w Ogólnopolskim Studenckim Konkursie Piosenkarzy wykonała wiersz Mirona Białoszewskiego, sławną „Karuzelę z madonnami". Nie wygrała konkursu, zdobyła drugie miejsce. Pierwsze jury przyznało ex aequo znanemu po latach aktorowi Edwardowi Lubaszence, ojcowi Olafa, za „Monsieur Bernarda" i Marianowi Kawskiemu za „Pęk pawich piór". Nie minął rok, a te piosenki zostały zapomniane, „Karuzela z madonnami" wbijała w ziemię kilka pokoleń słuchaczy. Jak „Czarne anioły" i „Taki pejzaż", jak „Tomaszów" i „Grandę Valse Brillante", „Groszki i róże", jak niezwykłe „Wiersze wojenne" Baczyńskiego, jak wiele innych cudownych utworów stanowiących klasę dla siebie. Czesław Niemen oddawał jej honor, mówiąc, że to jej wykonania wierszy Tuwima czy Pawlikowskiej -Jasnorzewskiej sprawiły, że sam, mając dość byle jakich tekstów, sięgnął po Norwida.
Zachwycała śpiewem, niezwykłą interpretacją, sobą samą. Chociaż początkowo może nie wszystkich. W 1970 r. nie kto inny, a Czesław Miłosz pisał z Ameryki do swojego przyjaciela, Marka Skwarnickiego: „[...] przysłali mi Demarczyk. Okropne. Sentymentalne, kicz". No, po latach na swój sposób zrewanżowała mu się Halina Wyrodek, która obserwując w Piwnicy pod Baranami noblistę tokującego w gronie swych licznych akolitów, przerwała sielską atmosferę wezwaniem: „Czesiek, nie pierdol! Postawże setkę!". Przyznać trzeba, że poeta podołał wyzwaniu, impreza rozwinęła się wspaniale, co nie zmienia faktu, że kłopoty Miłosza ze słuchem musiały być wcześniejsze, niż się powszechnie sądzi.
Czasem Ewa Demarczyk śpiewała sentymentalne piosenki, nie wstydziła się ich, tak jak słuchacze nie wstydzili się łez spływających po policzkach podczas jej „Rebeki" czy „Miasteczka Bełz", przy którym ponoć popłakała się sama Zofia Gomułkowa. Zresztą, cokolwiek Demarczyk zaśpiewała, zamieniała to w złoto. Piotr Skrzynecki mówił o niej: „Utalentowana, natchniona przez Boga talentem. Jej głos jest fenomenem, zdarzeniem w sensie biologicznym nawet, bo tu nie chodzi o samo brzmienie, o barwę głosu, o skalę, to chyba jeszcze coś więcej". Nie chyba, na pewno.
Gdy zaczęła jeździć z recitalami po kraju, dochodziło do wydarzeń niewiarygodnych. Na jej występy w 1974 r. w Teatrze Żydowskim w Warszawie biletów tak naprawdę w ogóle nie było w sprzedaży. Można je było jedynie „załatwić", tak jak w 1967 r. wstęp do Sali Kongresowej na koncert The Rolling Stones. Bywało, że nie tylko oklaskiwano ją, lecz także słuchano na stojąco. Nie tylko w Polsce, lecz także np. w moskiewskim Domu Literatów, gdzie w 1975 r. śpiewała m.in. zakazanego wtedy w Sowietach Osipa Mandelsztama:
Był sobie skrzypek Hercowicz,
Co grat z pamięci jak z nut.
Z Schuberta on umiał zrobić -
No brylant, no istny cud.
Nagrała wtedy w ZSRS jedną ze swoich zaledwie trzech płyt długogrających. Sprzedano jej ponad 17 mln (!).
Nie udało się jej życie osobiste. Z mężami się rozwodziła, przyjaciele odchodzili od niej, bo i ona się od nich odwracała. Dzisiaj we wspomnieniach powtarzany jest przymiotnik „trudna", cokolwiek by to miało znaczyć.
I co z tego? Odeszła artystka wyjątkowa, zjawiskowa, tajemnicza i nieodgadniona. Po koncertach powtarzała czasami, że „ludzie umierali", co znaczyło, że występ się udał, że podobała się. W istocie podobała się zawsze i wszędzie: we Francji i w Ameryce, na Kubie i we Włoszech, w Meksyku i Izraelu, w Bułgarii i Brazylii, ale przede wszystkim tutaj. Wszędzie, i tam, i tu, „ludzie umierali". A teraz ona umarła.