„Tango” Sławomira Mrożka w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze im. Mickiewicza w Częstochowie. Pisze Piotr Zaremba w portalu i.pl. („Polska Times").
„Tango” Sławomira Mrożka pozostaje arcydziełem. Z przedstawienia w Częstochowie wynika to jasno. Oddano – poza samym finałem - wszystkie sensy i konteksty autora.
To banał ogłaszać, że uważa się „Tango” Sławomira Mrożka za jedną z najważniejszych dla siebie sztuk, jakie widziało się, i także czytało, w całym życiu. Tak jednak jest.
Towarzyszy mi niemal od zawsze. Była moją lekturą szkolną w liceum. Ale wtedy byłem już po swoim pierwszym kontakcie z nią w żywym teatrze. Konkretnie na scenie Teatru Ziemi Mazowieckiej (później nazwanego Teatrem Popularnym) – rok 1977, reżyseria Teresa Żukowska.
Wtedy miałem jako nastolatek kłopot z niedosłownością, z teatralną metaforą, z groteską, ze scenicznym absurdem. Nie wszystko z tego rozumiałem. A jednak opowieść o młodym człowieku Arturze, który zbuntował się przeciw brakowi zasad panującemu w jego rodzinie, czyli w świecie współczesnym, i przy okazji umożliwił na koniec triumf przemocy, pojąłem, lub może przeczułem porami skóry.
„Tango” wiecznie żywe
Wtedy wydawało nam się, że przemocowiec Edek to metafora komunizmu. Choć nic się tu nie zgadzało. W Polsce totalitaryzm nie wygrał z powodu rozmemłania elit. Został przyniesiony na sowieckich bagnetach. Z kolei na Zachodzie w roku 1965, kiedy „Tango” miało swoją premierę, a nawet pod koniec lat 70., procesy gnicia kultury i obyczajów nie były jeszcze zaawansowane. Można by rzec, że diagnoza Mrożka była bardziej syntetyczna. Zarazem okazał się prorokiem rozmaitych zjawisk przyszłych, choć nie dosłownym.
Jak tylko nadarzyła się okazja, pędziłem do różnych teatrów oglądać „Tango” ponownie. To jedna z niewielu sztuk, które mi się nigdy nie znudziły. Widziałem najsławniejsze spektakle: Macieja Englerta w warszawskim Teatrze Współczesnym z roku 1977 i Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym z roku 2009, także telewizyjną wersję Piotra Szulkina z roku 1992. Ostatnio podziwiałem inwencję Wawrzyńca Kostrzewskiego wystawiającego ten tekst w warszawskim Teatrze Polskim. Były to wersje raczej klasyczne, co nie znaczy takie same.
Jarocki nadał tej rodzinnej opowieści nastrój ponury, chwilami niemal jak z horroru, podczas gdy Englert czy Kostrzewski czarowali do pewnego momentu klimatami potoczyście komediowymi. Skądinąd ten tekst jest taki, że nawet inscenizacja bardziej posępna prowokuje miejscami do śmiechu.
Dialogi są mistrzostwem świata, czysty absurd, skrajne nieprawdopodobieństwo sprzeczne z psychologią, sąsiaduje tu z całkiem realistyczną grą charakterów. Mamy skrót rozmaitych ideowo-politycznych dylematów nękających ludzkość, a obok kilka pobocznych wątków dotyczących po prostu człowieka, które też warto zauważyć.
Kiedy w roku 1991, wkrótce po upadku komunizmu, Teatr Polski w Warszawie wystawił „Tango” w reżyserii dyrektora Kazimierza Dejmka, Wojciech Majcherek narzekał, że wyszła wersja zbyt akademicka, że Mrożek staje się zanadto dostojnym klasykiem ilustrującym politologiczne podręczniki.
Ja żadnego z oglądanych przeze mnie przedstawień tak nie odczytywałem. Ale pojawił się typowy dla współczesnego teatru niepokój, czy nie należy szukać dla tekstu z roku 1965 nowych interpretacji. Zwłaszcza, że niektóre ze zjawisk: liberalizm starszego pokolenia kontra konserwatyzm młodzieży czy finałowa pokusa posługiwania się przemocą znalazły nagle analogie we współczesnych zdarzeniach.
W efekcie na przykład Piotr Ratajczak poszedł w inscenizacji na scenie toruńskiego teatru im. Wilama Horzycy z 2017 roku na takie uaktualnienie, zgodne z głodem aktualnych polemik, wręcz memów. Artysta Stomil w ramach teatralnego eksperymentu recytował tam Zbigniewa Herberta jako udecki etosowiec, Wuj Eugeniusz ganiał po scenie z krzyżem, a Edek okazywał się narodowcem. Trzeba więc było poprawiać tekst, wśród maksym z notesika Edka pojawiły się „Bóg. Honor. Ojczyzna”.
Było to momentami nawet efektowne, ale spłaszczało coś, co płaskie nie jest. Mrożkowi dopisywać czegokolwiek po prostu nie wypada. On napisał coś ważniejszego, bardziej trwałego i uniwersalnego, niż kabaret w stylu Pożaru w Burdelu.
Wszystkie sensy zachowane?
Byłem ciekaw, jak sobie z tym poradzi Jarosław Tumidajski, którego inscenizacje teatralne i telewizyjne wydawały się nacechowane dawnymi zaleceniami Erwina Axera: reżyser powinien odczytywać rozumnie tekst autora. Pojechałem więc do Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie, gdzie po raz ostatni grano „Tango” w roku 1985. Kiedy to, po stanie wojennym, szczególnie często ten dramat pojawiał się na różnych scenach.
Moje ogólne wrażenie jest pozytywne. Reżyser zachował niemal cały tekst. Pilnował aby wybrzmiały wszystkie Mrożkowe myśli, wszystkie konteksty, nie tylko te ideowo-polityczne. Dobrym sprawdzianem jest choćby wątek Ali, kuzynki i narzeczonej Artura, trochę zagubiony choćby u Kostrzewskiego.
Ala staje się przedmiotem konserwatywnej perswazji i elementem konserwatywnego eksperymentu. Jako panna młoda ma być symbolem powrotu do tradycji. Tyle że Ala zarazem kocha Artura. Nie od razu się to wyłania zza młodzieńczo-aroganckiej pozy. Ale młoda aktorka Kamila Bartkowiak, debiutująca w Częstochowie, subtelnie oddaje jej przemianę. Każe nam zwrócić na nią uwagę. Jej finałowa melancholia jest trochę odrębną historią. Dla mnie ważną.
Zmiany w tekście są niewielkie, nieco inaczej brzmią słowa Stomila wypowiadane przy okazji jego „artystycznego eksperymentu”. Ale przecież Jarocki zmienił tę scenę jeszcze bardziej, wkładając niewydarzonemu artyście w usta kawałek „Raju utraconego” Johna Miltona, co niosło z sobą jego pewną rehabilitację. Skądinąd wtedy jeszcze żyjący Mrożek nie znosił takich ingerencji we własny tekst – stąd jego wojny z Jarockim.
Można mnożyć inne drobiazgi: w pogrążonym w chaosie mieszkaniu Stomilów wala się nie kołyska Artura, a jego dziecinny rowerek. Scenografia Katarzyny Kornelii Kowalczyk trochę epatuje kiczowatymi kolorami i światłami jak z młodzieżowej dyskoteki, a jednak zawiera wszystko, co potrzebne do fabuły, na czele z piętrzącym się w tle katafalkiem po dziadku. Wrażenia zamierzonego przez autora nie burzą też rozmaite cytaty muzyczne ze znanych utworów, wybrane przez reżysera. Jeśli na chwilę zwalniają akcję żeby uwypuklić dodatkowe konteksty, niczego nie burzą.
Doceniam rolę Tumidajskiego jako aranżera, który dopilnował, aby wybrzmiały wszystkie treści, obserwacje i pointy ważne dla Sławomira Mrożka. Wypadło to ciekawie i niejednoznacznie. Zepsuła mi trochę to wrażenie tylko scena ostatnia. Pamiętamy, że Edek powinien w niej zmuszać do tańca Wuja Eugeniusza.
Już Ratajczak rozegrał ten finał inaczej. Ale subtelniejszy i bardziej wierny autorowi Tumidajski posunął się jeszcze dalej. Oto Edek podarowawszy swoje buty Eugeniuszowi, znika ze sceny. Po czym powraca bocznym wejściem na widownię. Jest przebrany za kibola, ale w bokserskich rękawicach. Towarzyszy mu muzyka z filmu „Rocky”. To oczywista aluzja do prezydenta Karola Nawrockiego. Część widowni ją wyłapała, pojawiły się porozumiewawcze brawa.
Całe wrażenie uniwersalności, poważnej przypowieści, znika. Pojawia się kabaret. Nie sądzę aby teatr powinien służyć takim aluzjom. Nie sądzę też, aby szczególnie sztuki Mrożka nadawały się do porachunków z aktualnymi przeciwnikami politycznymi. Skądinąd analogie między brutalnym chamem Edkiem a Nawrockim są wydumane. Oddają sposób jego postrzegania, a nie realną rzeczywistość.
Aktorzy przeważnie celująco
Mocną stroną spektaklu jest natomiast aktorstwo. Te siedem ról w „Tangu” to sprawdzian dla każdego zespołu teatralnego w Polsce, na ile jest wielopokoleniowy. Mamy najstarszych: Babcię Eugenię i Wuja Eugeniusza, średnie pokolenie, czyli Stomila i jego żonę Eleonorę, i wreszcie młodych: Artura i Alę. Edek bywa zaliczany do różnych kategorii wiekowych. U Jarockiego był bliski pokoleniowo Arturowi (Grzegorz Małecki obok Marcina Hycnara). Ale u Macieja Englerta mieliśmy z kolei podstarzałego Edka, Krzysztofa Kowalewskiego, wobec młodego Piotra Adamczyka.
Teatr częstochowski w zasadzie zdał ten egzamin. Cała ekipa utrzymywała żwawe tempo, dialogi były klarowne i potoczyste. Jeśli miałem wątpliwości, to niewielkie.
Głównym bohaterem całej historii wydaje się być Artur. To jego przybycie do rodzinnego domu, i jego pomysły, wprawiają w ruch całą akcję, a jego późniejsza wolta popycha ją w niespodziewanym kierunku. Miałem pewien żal do Wawrzyńca Kostrzewskiego, że go nadmiernie ośmieszył (mając skądinąd na myśli współczesną młodą prawicę – mówił o tym). Piotr Adamczyk i Marcin Hycnar bawili się jego śmiesznostkami, ale traktowali bardziej serio. Był jednak w ich ujęciu po części postacią z tragedii.
Pozornie częstochowski spektakl idzie bardziej drogą Kostrzewskiego. Artura gra Mariusz Urbaniec, znakomity młody aktor, który zwrócił moją uwagę już swoimi rolami w spektaklach dyplomowych warszawskiej Akademii Teatralnej. Gra nadpobudliwego chłopca, niepewnego, odrobinę histerycznego, przemawiającego często łamiącym się głosem. Ale przecież można go zrozumieć zważywszy na to, że to świat wokół niego oszalał.
Przemawia za nim jego młodzieńczość, pewnego rodzaju kruchość. Właściwie to samo można powiedzieć o pozostającej wobec niego na obyczajowych antypodach Ali. Młodzi są tu ofiarami, nawet jeśli sami sieją spustoszenia. Nie burzy tego wrażenia nawet precyzyjnie zagrane szaleństwo Artura-Urbańca w drugiej części, już po zwycięstwie, a następnie załamaniu się kontrrewolucji. To świetna rola, i pomimo rozlicznych atrybutów komizmu właściwie tragiczna, tak jak chciałem.
Podziwiałem też wytrawną grę Adama Hutyry (Stomil) i Agaty Ochoty-Hutyry (Eleonora). Oboje znakomicie zachowywali równowagę między tym, co w ich postaciach fantastyczne, groteskowe, a tym co powszednie, wynikające z realnych charakterów. Taki właśnie jest Mrożek. Oni świetnie go czuli. To samo da się powiedzieć o Wuju Eugeniuszu Michała Kuli, wręcz rozkosznym w swoim balansowaniu między zramoleniem a gorączkową nadaktywnością.
O Ali Kamili Bartkowiak już pisałem. Pewne moje zastrzeżenia dotyczą Babci Eugenii i Edka. Małgorzata Marciniak wydała mi się, jak na moje wyobrażenie tej postaci, zbyt plebejska, autentycznie zmieniona w menelkę. Urok tej postaci wydaje mi się kryć w kontraście między jej inteligenckim pochodzeniem i przyjętą sztucznie, choć z głębokiego przekonania, deklasacją. Taka była Danuta Szaflarska u Englerta, Ewa Wiśniewska u Jarockiego, a ostatnio Halina Łabonarska u Kostrzewskiego. Marciniak stworzyła postać z jakby trochę innego tekstu. Wynagrodziła mi to dopiero dramatyczną sceną śmierci na katafalku. To było naprawdę mocne.
Z kolei Waldemar Cudzik jako Edek, jednak starszy od Artura i Ali, kreowany na dresiarza, wydał mi się w pierwszej części nieco bezbarwny. Właściwy ton znalazł wtedy, gdy go przemianowano na lokaja, potem na siepacza, wreszcie na tyrana.
To nie zmienia faktu, że nikt nie zszedł tu poniżej pewnego poziomu. Wszyscy razem zaostrzyli moje zaciekawienie wizją świata Mrożka. Trudno nie być za to wdzięcznym.