EN

2.11.2021, 10:55 Wersja do druku

Tysiące twarzy, setki miraży

„bez tytułu 09/21” w reż. Anny Karasińskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.

fot. mat. teatru

Dla tegorocznego opolskiego Maratonu Teatralnego kluczowy okazał się namysł nad bliskością. Właściwie we wszystkich zaprezentowanych spektaklach pod refleksję została poddana bliskość – między członkami rodziny („Król Lear”), zakochanymi („Coś pomiędzy”) i różnymi grupami społecznymi („Jeszcze się nie stało”, „Danse macabre”). W przedstawieniu „bez tytułu 09/21” zbadana została z kolei relacja między twórcami – zarówno w kontekście nich samych, stojących na scenie, jak i widza. Pokaz, oparty na strukturze zapętlania krótkich historii, pozwolił bowiem z jednej strony zatrzeć granice między poszczególnymi wykonawcami, wysuwając na pierwszy plan pomniejsze fabuły, z drugiej – uświadomić widzowi, jak ważna jest dla niego potrzeba utożsamiania się z postacią.

Anna Karasińska, reżyserka, przygotowała dla opolskiego teatru tekst przypominający warsztatowe ćwiczenia z wczuwania się w cudze historie. Na scenie widzimy sześciu wykonawców (z czego aż czterech grających gościnnie), którzy w oparciu o przekazywany z rąk do rąk scenariusz relacjonują te same opowieści – raczej niepowiązane ze sobą (a jeśli już, to luźno), odwołujące się do doświadczeń osób w różnym wieku. Schemat przez cały spektakl pozostaje ten sam: jeden z aktorów czyta krótki, acz domknięty fabularnie, fragment, po czym kolejni wykonawcy przywołują to, co usłyszeli, z pamięci. Piszę o pamięci, mając na uwadze obydwa możliwe znaczenia: pierwsze – bez posiłkowania się wydrukiem; drugie – jakby w oparciu o własne przeżycia. Kluczowa dla przedstawienia okazuje się ta druga perspektywa, gdyż można odnieść wrażenie, że aktorzy, kolejno powielając te same historie, nie tyle starają się mówić „o czymś”, ile przypomnieć sobie „coś” – tak, by opowiadany po raz wtóry fragment scenariusza nie wydawał się warsztatowym ćwiczeniem, tylko autentyczną – biorącą się z własnego doświadczenia – relacją.

Fascynująca jest obserwacja wykonawców i ich nieoczywistego statusu w tej prezentacji. Aktorzy w trakcie przedstawienia przyjmują różne tożsamości, nie wykazując przy tym ambicji rywalizowania między sobą. Choć sceniczne interakcje zostały w tym przypadku zredukowane do minimum, to dla „bez tytułu 09/21” ważna okazuje się praca zespołowa. Opowiadanie w sposób zapętlony kilku/kilkunastu historii przez ponad godzinę może być ciekawe tylko wtedy, gdy wykonawcy będą robić to „równo” i z przekonaniem. W wyreżyserowanym przez Karasińską spektaklu można dostrzec obie te rzeczy. Co więcej, odnosi się wrażenie, że wszystko jest tu w dużej mierze improwizowane – czasem do zrelacjonowania przeczytanego wcześniej fragmentu występują na przykład dwie osoby naraz; zupełnie tak, jakby nie zostało wcześniej ustalone, kto, co i kiedy mówi.

Można by krytycznie ująć to przedstawienie na wiele sposobów: jako performance, próbę wskazania momentu, w którym zawiązuje się sytuacja teatralna, refleksję nad statusem wykonawcy w opowiadanej przez niego historii czy wreszcie namysł nad warsztatem aktorskim. Każda z tych perspektyw poprowadzi nas w zupełnie inną stronę, pozwalając przy tym spojrzeć na „bez tytułu 09/21” jako na bogaty w potencjały punkt wyjścia do teoretycznych rozważań. Wydaje mi się jednak, że najistotniejsza w tym przypadku jest refleksja nad położeniem widza.

W trakcie opolskiego maratonu odbiorca musiał odnaleźć się w naprawdę różnych sytuacjach: na „Króla Leara” zmierzał zawiłymi zakulisowymi korytarzami, podczas „Jeszcze się nie stało” siedział na poduszkach, „Amatora 2020” oglądał zza postawionej fizycznie czwartej ściany, a przy „Coś pomiędzy” musiał wybierać między oglądaniem wykonawców na żywo a przez porozstawiane po całej scenie telewizory. W spektaklu „bez tytułu 09/21” jego położenie wydaje się mniej nieoczywiste, choć nie jest do końca jasne. Jeśli na scenie nie zawiązuje się akcja, aktorzy właściwie przez cały czas pozostają sobą, nie wcielają się w żadne postaci, a podejmowane przez nich działania zdają się mieć charakter ćwiczeń, to kim wobec scenicznej rzeczywistości jest widz? Nawet sam tytuł spektaklu nie pozwala odbiorcy liczyć na interpretacyjne wskazówki; należałoby właściwie powiedzieć, że przedstawienie nie ma tytułu – w jego miejscu jest opis, który wypełnia brak. Dezorientację poznawczą można zresztą zaobserwować wśród oglądających. Zapętlanie tych samych historii irytuje, choć uzmysławia przy tym, czego tak naprawdę od teatru wymagamy – opowieści, wrażeń, przeżyć. Karasińska świadomie postępuje zupełnie inaczej, nie dając tego wszystkiego odbiorcy. Dowartościowuje za to sam proces pracy nad spektaklem i rolą. To, co z początku wydaje się denerwujące, a dla niektórych może nawet nie do zniesienia, ostatecznie staje się źródłem satysfakcji – regularność i powtarzalność przedstawienia pozwala oglądającemu znaleźć sobie w nim miejsce, a obserwowanie, jak aktorzy wchodzą co rusz w nowe historie, z czasem zaczyna przynosić dużą przyjemność. Trudno bowiem nie zachwycić się swobodą, z jaką wykonawcy podchodzą do postawionych przed nimi zadań. Aż chciałoby się w tym miejscu sparafrazować jedną z piosenek Maanamu: „Tysiące twarzy, setki miraży, to aktor tworzy metamorfozy”.

Tytuł oryginalny

Tysiące twarzy, setki miraży

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Kamil Bujny