„Czarne Anioły” pod kierownictwem muzycznym Hadriana Filipa Tabęckiego w Teatrze Polonia w Warszawie oraz „Z ręką na gardle. Piosenki z repertuaru Ewy Demarczyk” wg scen. i w reż. Anny Sroki-Hryń w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w „Dzienniku Trybuna”.
To była wyjątkowa okazja. W ciąga jednego tygodnia można było obejrzeć i usłyszeć w Warszawie dwa spektakle muzyczne oparte na repertuarze Ewy Demarczyk.
To był tydzień poprzedzający 82. rocznicę jej urodzin (urodziła się 16 stycznia 1941 roku). W Teatrze Polonia Natalia Sikora z towarzyszeniem zespołu Tango Attack Hadriana Tabęckiego dała koncert-spektakl „Czarne anioły". W Teatrze Współczesnym na małej scenie w Baraku odbyła się premiera widowiska „Z ręką na gardle" z udziałem utalentowanych wokalnie młodych aktorów w reżyserii Anny Sroki-Hryń, którzy korzystali z nowych aranżacji Jakuba Lubowicza. Powstały dwa bardzo różniące się od siebie spektakle, pomimo tego, że co najmniej w połowie ich scenariusze odwoływały się do tych samych utworów. A jednak narodziły się przedstawienia odmienne, wyraźnie odróżnialne, choć oba bardzo współczesne, aktualne, emocjonalnie gorące, uwzględniające dzisiejszą skalę wrażliwości.
Spektakl w Polonii poruszał tony bodaj bliższe widowni, która jeszcze pamiętała wykonania samej Ewy Demarczyk, spektakl we Współczesnym apelował do młodszej widowni - taki zresztą był socjalny skład publiczności. W Polonii dominowała generacja starsza, we Współczesnym - młodzież, która Demarczyk na żywo nigdy nie słyszała.
Demarczyk debiutowała błyskotliwie w krakowskim kabarecie „Piwnica pod Baranami" (1962), gdzie twórcza współpraca z kompozytorem Zygmuntem Koniecznym zaowocowała fascynującymi interpretacjami poezji Mirona Białoszewskiego („Karuzela z Madonnami"), Juliana Tuwima („Grand Valse Brillante") czy Wiesława Dymnego („Konie apokalipsy"). Wkrótce sukcesy na festiwalach piosenki w Opolu i Sopocie, tournée zagraniczne sprawiły, że narodziła się legenda Czarnego Anioła polskiej piosenki. Sama ją podtrzymywała i poniekąd pielęgnowała (choć po raz pierwszy tak nazwał Ewę Demarczyk Lucjan Kydryński podczas festiwalu w Sopocie) swoim stopniowym znikaniem. Nie było to bowiem odejście gwałtowne ze sceny, ale odchodzenie na raty. Nagrywała coraz rzadziej, już nie z Koniecznym, ale z Andrzejem Zaryckim, a potem już w ogóle, koncertowała od czasu do czasu, aż wreszcie całkowicie odgrodziła się od widowni. Zarycki powiedział kiedyś, że to nie tyle życie (jak sugerowało wielu) złamało jej karierę, ile kariera złamała jej życie, że nie udźwignęła ciężaru powodzenia. Być może tak było, choć trudno to rozstrzygnąć, bo sama artystka unikała zwierzeń - nawet książka o niej, która powstała przed siedmiu laty („Opowieści o Ewie Demarczyk", 2015) musiała obyć się bez jej komentarza.
Tak czy owak, nieobecność na scenie, nie oznaczała nieobecności w eterze. Wciąż piosenki Demarczyk puszczano w radiu, a liczni piosenkarze i aktorki śpiewające próbowaliby się zmagać z jej niełatwym przecież repertuarem i wysoko zawieszoną przez pierwszą wykonawczynię poprzeczką. Tak więc spektakle w Polonii i we Współczesnym mają długą listę poprzedzających je podobnych wydarzeń. Dość zauważyć, że Anna Sroka-Hryń, która reżyserowała i obmyśliła starannie scenariusz widowiska we Współczesnym sama wcześniej mierzyła się w koncercie autorskim z piosenkami Demarczyk. Ta żywa obecność, duchowy i artystyczny zaczyn dowodzi, że Demarczyk wciąż jest wśród nas, a nowe próby zbliżenia się do jej sztuki i jej reinterpretacje świadczą, że inspiruje kolejne generacje wykonawców.
Ledwie kilka taktów, ba, dźwięków wystarczało, aby publiczność zgromadzona w Teatrze Polonia odpowiadała oklaskami. Słuchała jak zaczarowana fascynujących ekstatyczną ekspresją i oryginalnością ujęcia piosenek Ewy Demarczyk w wykonaniu Natalii Sikory. To prawda, że dla części publiczności to był nostalgiczny powrót do lat młodości, ale o niebywałym sukcesie tego spektaklu zadecydowała wyrafinowana forma wykonania. Publiczność odwdzięczyła się długotrwałą owacją na stojąco.
Teatr Polonia w zapowiedzi tego wieczoru piosenek legendarnej artystki pod tytułem „Czarne anioły" określił go mianem koncertu. Tak się zresztą zaczyna - od tej potężnej pieśni do tekstu Wiesława Dymnego i muzyki Zygmunta Koniecznego. Ale wbrew temu, że materią zasadniczą spotkania była muzyka i nasycone muzyką teksty w znakomitej części wielkich poetów (Tuwim, Pawlikowska-Jasnorzewska, Białoszewski) Natalia Sikora wspomagana idealnie zgranym z nią zespołem Tango Attack Hadriana Filipa Tabęckiego, mocnym brzmieniowo i silnym wszechstronnością muzycznych wariacji (od motywów cygańskich, żydowskich po wyrafinowane wariacje jazzowe) dała pełny spektakl, wycyzelowany w detalach muzodram, w którym liczyły się także gesty, mierzone partie choreograficzne, gra oczu, spojrzeń, półuśmiechy. I tak jak to bywa w głębinowych interpretacjach piosenki pojawiła się w nich linia dramaturgiczna i ekspresja aktorska, wywołująca silny związek sceny i widowni.
Szalona swoboda operowania głosem, który wydawał się instrumentem bez granic, służącym artystce do wydobywaniu półcieni i drgnień emocji budziła prawdziwy zachwyt - Natalia Sikora bowiem - choć nie to było przecież celem jej spektaklu - dawała pokaz maestrii warsztatowej najwyższego lotu, choćby wtedy, kiedy sięgała po tak ryzykowny na scenie efekt, jak szept albo gdy robiła dramaturgiczny i muzyczny użytek z pauzy. Wspaniałą pauzę, zasługującą na szczególne podkreślenie wykorzystała w znanym szlagierze „Rebeka" do tekstu Andrzeja Własta, czyniąc z melodramatycznego kawałka poruszające arcydzieło.
Kiedy Sikora zaczyna od „Czarnych aniołów", wtedy najbliżej jej do tradycji interpretacyjnej Demarczyk. A potem, zmagając się z jej kolejnymi wielkimi piosenkami-pieśniami, ujawnia swoją oryginalność, szuka innych akcentów, ukrytych znaczeń, nie sprzeniewierzając się jednak duchowej zawartości sztuki Demarczyk. Mamy do czynienia z nowym oddechem w odkrywaniu nieprzemijającego piękna śpiewanych przez Demarczyk utworów. Ten spektakl to hołd oddany sztuce wielkiej poprzedniczce przez artystkę, która porywająco tę sztukę nasyca świeżością, wzruszeniem i prawdą przeżycia. Publiczność idzie za nią krok w krok, kiedy wzrusza ją pieszczonymi jak perły parafrazowanymi słowami wiersza Juliana Tuwima: „A może byśmy tak najmilszy/ wpadli na dzień do Tomaszowa".
We Współczesnym zaczyna się (przy zasuniętej jeszcze kurtynie) nieledwie jak w kabarecie albo operetce - od „uwertury", czyli wariacji Jakuba Lubowicza opartej na motywach znanych piosenek Demarczyk. Jest prawie wesoło, ale kiedy scena się odsłania w zamglonej przestrzeni majaczą postacie skupione przy przechylonych na boki ścianach stodoły (?), rozwalonego dworku (?), synagogi (?). Z lewej strony w głębi dynda smętny żyrandol o mdłym świetle, otwory okienne w ścianach przesłaniają drewniane okiennice. To przestrzeń klaustrofobiczna, z której dochodzą dźwięki hipnotycznej melodii Krzysztofa Komedy z filmu Jerzego Skolimowskiego „Bariera". Demarczyk w interpretacji krótkiego tekstu samego Skolimowskiego odsłoniła kontrast między patetycznym pragnieniem naprawy świata i prozą życia - na koniec jego bohater „poprawia krawat". Ten zagadkowy, niepokojący tekst (tytuł nasuwa skojarzenie ze śmiertelnym uciskiem) tak wykonany, w napięciu, wprowadza nastrój niepewności istnienia.
Po scenie snuć się będą postacie alegoryczne, ujawniające zmienne nastroje bohaterki/ra podzielonego na siedem wcieleń: Malachitu, Mewy, Lodu, Latrodectusa mactansa [Zabicie złodzieja], Ariela, Wilka i Ćmy. Te przezwy wywołują rozmaite skojarzenia, tworzą psychodeliczny wybuchowy koktajl, który dojdzie do głosu już w sławnym „Tomaszowie" przemieszany z „interwencjami" taktów z Schuberta przywoływanych przez natrętną Ćmę (bezbłędnie wystylizowany Jakub Szyperski). Natręctwo będzie tu częstym gościem, także obsesyjność i stany lękowe, które przywodzi na myśl przestrzeń zamknięta i metafora stodoły z wiersza Dymnego, która połączona z opresją wojenną wywołuje groźne podteksty (nie zawsze rozumiane przez młodą publiczność), choć „Konie apokalipsy" brzmią na maleńkiej scenie Baraku złowieszczo.
Nie wszystko jednak przebiega w tak rozwibrowanym, groźnym tonie. Zdarzają chwile wytchnienia, uśmiechu, jak w leciutko niby puch wykonanej piosence „Jaki śmieszny" („jesteś pod oknem"), a w szczególności w zawrotnie pociągającej piosence Zaryckiego do wiersza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „Na moście w Avignon". Młodzi wykonawcy wyłaniają się do tej piosenki jakby na bis zza kulis, lekko skuleni i rytmiczne okrążają scenę, rozładowując wrażenie klaustrofobii. Wywołują nastrój błogiej zabawy, oddechu po psychicznej udręce, której nie brakowało w wielu piosenkach z repertuaru Demarczyk. Mamy więc do czynienia z rodzajem ugody między niepokojem, lękiem i nadzieją mimo wszystko, która pozwala trwać i przetrwać. Pięknie to Anna Sroka-Hryń skomponowała, a idealnie zgrany zespół aktorski wykonał wokalnie (zachwycające partie chóralne) i choreograficznie. To spektakl wyzwalający ducha wolności, choć „spowitego w okowach". Nic dziwnego, że owacyjnie skwitowany przez publiczność.
Wielkiego apetytu na Demarczyk narobiły te dwa spektakle. Przypomniały, jak wielka artystka odeszła od nas. I jak mimo odejścia może wciąż wracać.