Teatr się nie klika, więc dziś będzie o teatrze zaangażowanym w ważne sprawy (czy to się będzie klikać, szczerze wątpię) - pisze Tomasz Domagała na stronie AICT Polska.
Muszę przyznać, że nie lubię teatru politycznego w formie, który się w Polsce nagminnie teraz uprawia. A robi się to tak: bierze się modny temat, koniecznie z obowiązkowego zestawu tematów (prawa kobiet, LGBT+, klimat bądź krytyka PiS). Pisze się scenariusz, nazywany szumnie dramatem, który koniecznie musi mieć jakiegoś stosownego bohatera, najlepiej żyjącego, którego da się jeszcze sfilmować i zmusić do wystąpienia w spektaklu. Scenariusz to zazwyczaj bełkotliwy zlepek banalnych oświadczeń, powstałych w rzekomych intensywnych i wyczerpujących improwizacjach wypowiedzi twórców oraz niezbędnych cytatów z mądrych książek, jakby twórcy kompletnie nie wierzyli w to, co sami chcą nam powiedzieć. Czasem masakruje się przy tym jakiś znany tekst uznanego autora, bo czymś trzeba przecież publiczność do teatru ściągnąć. To wszystko ubiera się w szaty niezwykle ważnej, często pokoleniowej wypowiedzi na najbardziej palące tematy, teatr powinien się bowiem wtrącać i dawać odpowiedź (słowo/klucz nowej dyrekcji jednego z teatrów) na wyzwania czasów, w których żyjemy i tego, co za oknem. Nim nadejdzie premiera, opakowuje się ją w kolorowy papier PR-u najwyższej próby. Ukazują się okolicznościowe wywiady z twórcami, wszyscy w teatrze się nawzajem przepytują, żeby widzowie, broń Boże nie mieli na temat spektaklu własnego zdania (to w progresywnym teatrze grzech śmiertelny). W ten sposób buduje się wokół spektaklu dyskretny zapach arcydzieła, które samo w sobie jest zabronione, ponieważ w przypadku spektakli teatru zaangażowanego nietaktem jest pytać o efekt. Efektem jest wspaniale spędzony na próbach przez twórców czas dający im skrzydła i poczucie wspólnoty, które tu jest najważniejsze. To wszystko. A widz? Cóż, jest trochę jak kolega zaproszony na oglądanie zdjęć z wyprawy grupy znajomych na Islandię. Jako że zdjęcia te są kompletnie nieudane, źle zrobione, hermetyczne i odnoszące się nie wiadomo do czego, siedzi i czuje, że ktoś robi go w balona. Gdy zgłasza jakiekolwiek zastrzeżenia (w końcu musiał za ten pokaz zapłacić), słyszy, że nie zdjęcia są tu ważne, a „wajb”, wspólnota, do której go zaproszono, za co powinien podziękować… a tak naprawdę to jest dziadersem, się nie zna i ma siedzieć cicho, bo tu artyści o ważnych sprawach, nie o dupie Maryni (o której zresztą też głośno już w Polsce mówić nie można). Na sam koniec przyjedzie ważny krytyk, potowarzyszy, poleci na insta, a teatr jerychońskimi trąbami ogłasza sukces. Tylko potem gra w weekend co dwa miesiące, bo sprzedać takiego gniota nie sposób.
Piszę o tym typie teatru, bo dopiero co widziałem na festiwalu w Weimarze spektakl, który w tym właśnie gatunku nie ma sobie równych. To najnowsze przedstawienie hiszpańskiej artystki Angeliki Liddell „Terebrante” (wiercenie), będące krótkim acz dosadnym rozliczeniem z rolą kobiety w kulturze flamenco. Jak widać, temat z zestawu obowiązkowych, potraktowany jednak zupełnie inaczej, mądrze, niejednoznacznie, wielopoziomowo. Kilka połączonych ze sobą niemych scen i obrazów nie daje bowiem odpowiedzi (ogłupiających zazwyczaj ludzi), tylko stawia szereg pytań. To widz musi sobie na nie odpowiadać, łączyć obrazy, nitki narracji, tworzyć pejzaż świata, do którego został zaproszony. Zaczyna się od pustej sceny i stojących w centrum kobiecych butów do flamenco. Są buty, pojawi się więc tancerka i zrobi dla nas zapierające dech w piersiach show. Nic z tego: pojawi się, ale będzie ubrana w wieczorową suknię i zamiast tańczyć, wypali papierosa za pomocą wszelkich możliwych ust, jakimi dysponuje. Za chwilę pojawi się mężczyzna, prowadząc kobietę w masce z wiecznym uśmiechem. Musi lubić takie kobiety, którym wszystko się podoba. Scena się kończy i widzimy film, podczas którego ktoś usuwa komuś szereg zepsutych zębów, brutalnie, za pomocą specjalnych obcęgów, każda chora jednostka zostanie wyeliminowana. Zatrzymam się tu w opisie tego niezwykłego spektaklu, bo nie o opis tu chodzi, a o polityczny komunikat teatru Liddell, który wydaje się jasny w treści, a jest totalnie wieloznaczny, nie odrzuca teatralności, jako sztucznego tworu, w pełni ją wykorzystując, nie eksploatuje wreszcie prywatności artystów, która w teatrze akurat nikogo nie obchodzi. I tyle. Teatr polityczny może opowiadać historię, prowokować do myślenia, pobudzać zmysły, a wszystko to w służbie poważnej dyskusji o roli i miejscu kobiety w tradycji flamenco. I to od razu z tezą, że nie jest to doświadczenie artystyczne, miłe i przynoszące spełnienie. Teatr polityczny pełną gębą! A po spektaklu siedzieliśmy sobie z koleżankami i kolegami z różnych krajów w barze i dyskutowaliśmy do nocy, wciąż do tego spektaklu i jego komunikatów powracając, rzecz w Polsce nie do pojęcia, bo o czym dyskutować, jak po pięciu minutach polskiego teatru politycznego już wszystko wiadomo.