„Dziwna wiosna” na podstawie bajek Olega Mychajłowa w reż. Magdaleny Małeckiej-Wippich w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Wszystkich.
To była wiosna. Albo prawie wiosna. Można argumentować, że nie ma czegoś takiego jak „prawie wiosna”, ale do obrony jest też teza, iż to po prostu okres, gdy już nie ma zimy, a jeszcze nie ma wiosny. Ale prawie czy całkiem, była to bardzo dziwna wiosna. Bo z nieba leciały kamienie.
Otwarcie sceny warszawskiej Akademii Teatralnej – Collegium Nobilium na Miodowej – pamiętam do dzisiaj, bo było to w okresie moich najintensywniejszych doświadczeń z poznawaniem teatru. Od razu polubiłem to przytulne, klimatyczne miejsce, które po ponad dwóch dekadach wciąż wygląda świeżo, podobnie jak powiew świeżości przynoszą często studenckie spektakle. Na ogół idę tam z większymi nadziejami niż do wielu teatrów profesjonalnych. Tu, choćby ze względu na konieczność zaprezentowania się przez studentów tak, by przykuć uwagę potencjalnych pracodawców, naprawdę nie brak wysiłku i wiary w sens całej zabawy.
W tym wypadku nie mamy jednak do czynienia ze spektaklem studenckim, raczej już absolwenckim. Trójka występujących tu aktorów ukończyła w zeszłym roku studia w AT; dwie panie zaczęły się później realizować najczęściej na innych niż teatr polach (Justyna Fabisiak przede wszystkim na planie filmowym i serialowym, Elżbieta Nagel w dubbingu) i na scenie pojawia się częściej jedynie męski pierwiastek w tym triu, Piotr Kramer, który dostał etat w Narodowym.
Reżyserka Magdalena Małecka-Wippich (najlepiej znana z inscenizacji sztuki Różewicza „Stara kobieta wysiaduje” w Teatrze Dramatycznym) wzięła na warsztat bajki charkowskiego dramatopisarza Olega Mychajłowa, który w tej nietypowej konwencji mierzył się z doświadczeniem rosyjskiej agresji na Ukrainę; w nieco ponad godzinnym przedstawieniu zmieszczono trzy takie opowieści.
Ich fabuły – jak to w spektaklu dla dzieci – są proste, co jednak w żaden sposób nie oznacza „niewymyślne” czy „prymitywne”. Mały niedźwiadek budzi się z zimowego snu, by stwierdzić, że jego mama zniknęła, okna zaklejono papierem, a w ogrodzie „kamienie spadają z nieba” i snuje się nieznane mu zwierzę – pancernik, którego mama też się gdzieś zapodziała. Marzący o lataniu kot dowiaduje się od dość opryskliwego kormorana, że pobliskie drzewo spełnia wiosną życzenia, wpada więc w ekscytację – zbyt późno odkrywając, czemu nowy znajomy jest tak zgorzkniały. Odrzucany przez inne zwierzęta z racji przykrego zapachu dudek zaprzyjaźnia się z opuszczoną w kijowskim zoo żyrafą (ciężki katar sprawia, że smród jej niestraszny) i opowiada jej smutną historię innej żyrafy, mieszkającej w tym samym miejscu na początku lat czterdziestych.
W sensie literackim tekst nie jest może genialnie błyskotliwy, ale kilka wzruszających momentów i niezłych żartów Mychajłow dał w nim radę umieścić („Wiesz, co robią mamy, kiedy wychodzą? Załatwiają sprawy!”, „Jakie sprawy?”, „A tego to ja już nie wiem”). W sensie teatralnego rzemiosła opowiedziano to wszystko bez fajerwerków, niemniej zupełnie nieźle. Minimalistyczna (pewnie także i z braku pieniędzy), ale całkiem przemyślna jest scenografia Jakuba Drzastwy: rozpostarte przez aktorów prześcieradła stają się ekranem dla napisów z rzutnika, związane zasłony kwitnącym drzewem, zwalone w kącie poduszkopodobne toboły mogą służyć zarówno za łóżko, jak ewakuowany dobytek. Spośród wykonawców najwyższe oceny przyznałbym Kramerowi, z wielką łatwością przechodzącego między różnymi rejestrami aktorskimi – od nieśmiałego misia po kormorana-gbura. Z kilku ról Justyny Fabisiak zapamiętam z pewnością jej występ w roli… drzewa, w której poruszała się i mówiła z gracją i ciepłem najprawdziwszej driady. Elżbieta Nagel może trochę ginęła w cieniu tej dwójki, ale też nie można powiedzieć, by sprawiła się źle, zwłaszcza w roli kota.
A jednak zabrakło sprzężenia zwrotnego pomiędzy aktorami a widownią. Mimo że wstęp był wolny, by zachęcić do przyjścia robiące bokami szkoły, mimo skrzętnego przygotowania w foyer różnych atrakcji dla dzieci, od smacznych czekoladowych ciastek po papierowe kwiaty do pokolorowania i wpisania własnego marzenia (zabawny przyczynek do mentalności belfrów: gdy szkolni widzowie pobiegli do kredek, wychowawca huknął „CZY WY MUSICIE WSZYSTKO RUSZAĆ?!” i bardzo się zdziwił na uwagę pani z obsługi, że właśnie po to wyłożono, żeby ruszali), odbiór spektaklu był więcej niż chłodny. Na popołudniowym spektaklu, który odwiedziałem, były trzy dorosłe osoby ze mną włącznie i trzy wycieczki szkolne. Śmiech (a był w tym przedstawieniu niejeden śmieszny moment) rozległ się z widowni może parę razy. Tak anemicznych oklasków po wszystkim nie słyszałem od lat.
Czyżby zaważył mechanizm, o którym pisał w ostatniej „Odrze” Jacek Sieradzki – spędzanie dzieci do teatru jako przepis, by go znielubiły? (Przed rozpoczęciem posłyszałem uroczą przestrogę wychowawczyni: „Po spektaklu każde z was dostanie uwagę, a czy to będzie uwaga pozytywna, czy negatywna, zależy tylko od was” – zaiste, nie jest to błogi relaks pod puchową kołdrą Sztuki!) Czy też źle dobrano grupę docelową? „Dziwną wiosnę” reklamowano jako przeznaczoną dla dzieci od lat siedmiu; może faktycznie należało przyprowadzić na nią klasy pierwsze i drugie, a nie czwarte i piąte, dla których język i treść przedstawienia mogła się wydać ciut za infantylna. W tym wieku człowiek raczej buntuje się przeciw mamie niż kona z przerażenia, gdy jej nie znajdzie w domu, a i o wojnie można mu mówić trochę bardziej dosadnie niż metaforą o spadających kamieniach; nie tak przecież dawno lekturą dla IV klasy były „Ślady rysich pazurów”, choć to mogło być przesadą w drugą stronę – znam ludzi, którzy mieli po tej książce koszmary. Niemniej ktoś kolejny raz potraktował dzieci jako bardziej dziecinne, niż są w istocie; żadna nowość, że dorośli tak lubią.
Niezależnie od powodu spektakl wyraźnie nie trafił do tych, do których miał. Szkoda niepowetowana, bo oswajanie młodych widzów z doświadczeniem uchodźców jest istotnie rzeczą pierwszorzędnej wagi. Po drodze z Rynku Starego Miasta na Miodową moją uwagę przykuło ogłoszenie na bramie jednej z kamienic: „Zatrudnimy osobę do pilnowania toalety. Wymagania: obywatelstwo polskie, wiek > 55 lat”. Osobliwy cenzus wieku możemy przedyskutować innym razem: jeśli papierów na polskość wymagamy już nawet od dziadków i babć klozetowych, to naprawdę zaczęliśmy gonić w piętkę.