EN

24.08.2021, 11:28 Wersja do druku

Tropienie śladów, spadek bez spadkobiercy i dużo energii. Wschód Kultury / Inny Wymiar

Inne aktualności

W dawnej szkole żydowskiej - śmiechy, tańce i melodie żydowskie dawnych sztetli. W dawnej synagodze Cytrona - twarze bezimiennych osób z lat 30. W foyer białostockiego kina - filmowy skok w przeszłość. Białostocki Festiwal Wschód Kultury / Inny Wymiar przywoływał duchy, przywracał pamięć zapomnianym. Ale też dzielił się mnóstwem artystycznych projektów mocno osadzonych w teraźniejszości.

W Białymstoku zakończył się festiwal, który w głównej mierze poprzez rozmaite wydarzenia opowiada o wielokulturowości regionu. Przypomina społeczności, które kiedyś współtworzyły barwną mozaikę Podlasia i bez których – po tragedii Holocaustu i innych mrocznych momentach polskiej historii – jesteśmy dużo ubożsi.

W tym roku na program festiwalu koordynowanego przez Białostocki Ośrodek Kultury i tworzonego przez rozmaite stowarzyszenia składało się sporo ciekawych projektów poświęconych żydowskiemu dziedzictwu i kulturze. Między innymi wieczory szabatowe, wystawy, rozmowy, spektakl "Curik ahejm" poświęcony wywożonym do obozów białostockim Żydom (i osadzony w przestrzeni autentycznej rampy Dworca Fabrycznego, z którego odchodziły transporty).

To projekty generujące rozmaite emocje – smutek, poczucie pustki nie do zapełnienia po wymordowanym narodzie.

Wschód Kultury. To wszystko za późno?

Zdarzało się też mnóstwo autentycznej radości i śmiechu, które towarzyszyły choćby projektowi Fundacji "Teatr Latarnia". Spotkanie Kapeli Batareja i białoruskiej Kapeli Zhydovacka znów pozwoliło na otwarcie dla publiczności fantastycznej przestrzeni dawnej Szkoły Żydowskiej "Tarbut". W pustym budynku przed rokiem pokazano instalacje zrealizowane pod kuratelą Społecznego Muzeum Żydów Białegostoku i Podlasia. W ramach festiwalu znów można było oglądać część z nich – przejść się po piętrach oświetlonego świecami niezwykłego budynku, zajrzeć w zakamarki, zasłuchać się w jego dźwięki. Przede wszystkim zaś posłuchać koncertu i potańczyć w rytm dźwięków dwóch żywiołowych kapel, które przypomniały zapomniane brzmienia dawnych żydowskich miasteczek.

Tupot tańczących, śmiechy, instrumenty – w milczącym budynku znów, choć na chwilę, nastało życie. A wędrujący po piętrach tańczący korowód rozświetlał mrok i przywodził na myśl dawne zabawy w małych austeriach, gdy jeszcze nikt nie miał nawet pojęcia o nadchodzącym wojennym koszmarze.

Koncert dwóch bliskich duchem grup nieprzypadkowo nosił tytuł "Ślady" – był efektem wspólnych poszukiwań muzyki dawnych żydowskich miasteczek Polski i Białorusi. Obie kapele w ramach projektu "Shtetlfest" podążały – jak mówią – niewyraźnym tropem melodii i dźwięków wypełniających ówcześnie małe żydowskie wioski i miasteczka.

Co prawda podczas ekspedycji badawczej tropem dawnych sztetli pan Józef z Krynek (rocznik 1932) ekspedytorom wykrzyczał: "To wszystko za późno!". Owszem, za późno, jednak mimo wszystko warto. Eksploratorzy uparcie podążali po śladach, zbierając strzępki dawnych melodii i tańców. A podczas festiwalu w szkole Tarbut dzielili się tym, co znaleźli, i prezentowali polki, walce i pieśni, które ogrywali i śpiewali niegdyś po swojemu muzykanci polscy, żydowscy i białoruscy.

Kaduk, spadek bez spadkobiercy

Choć festiwal już się zakończył, zostają wystawy, które można oglądać jeszcze przez kilka tygodni. To m.in. "Wyśniona historia kina na Podlasiu" w kinie Forum, w wyjątkowy sposób przywołująca zapomniane często postaci polskiej i żydowskiej narodowości związane z kinematografią na Podlasiu sprzed stu i mniej lat (w blisko 20 bohaterów wcielają się współczesne postaci kultury, sfotografowane przez Andrzeja Górskiego w XIX-wiecznej technice mokrego kolodionu, co daje archaiczny intrygujący efekt).

A także m.in. wystawy "Ukraina" Stepana Rudika czy "Kaduk" – instalacja Magdaleny Franczak, przypominająca o spuściźnie, a raczej "puściźnie", powstałej po zniknięciu społeczności żydowskiej. Tytuł wystawy prezentowanej w danej bóżnicy Cytrona (obecnie Galeria im. Sleńdzińskich przy Waryńskiego 24a) jest symboliczny i wymowny, kaduk oznacza bowiem spadek bez spadkobiercy, bez właściciela.

Takim kadukiem jest zbiór szklanych negatywów, który trafił w pudełku po butach w latach 90. do Żydowskiego Instytutu Historycznego. Nie wiadomo, kto jest na zdjęciach, nie wiadomo, kto jest ich autorem, do kogo powinny należeć. Wiadomo, że zdjęcia powstały w latach 30. i że najprawdopodobniej na większości z nich są osoby pochodzenia żydowskiego. Zbiór zdigitalizowano, a w 2018 r. do artystycznej pracy przy nim zaproszono Magdalenę Franczak, artystkę wizualną, która przygotowała wystawę – reinterpretację zbioru. A teraz ekspozycję – poszerzoną o jeszcze jedną pracę i zdjęcia Bolesława Augustisa – można oglądać w Białymstoku.

– Praca przy tym zbiorze to była niesamowita podróż. Im dłużej przyglądałam się portretowanym, tym bardziej wydawali mi się samotni – bez kontekstu miejsca i bez domu. Poprzez reinterpretację zbioru postanowiłam zabrać ich w podróż i rozszerzyć opowieść o kolaże, prace przestrzenne, a także zbiór fotografii Augustisa, który powstał w porównywalnym czasie – opowiada Magdalena Franczak. – Wśród prac jest także rzeźba stworzona z naczyń, które w 2017 r. do Galerii w Jerozolimie zostały przyniesione przez żydów, chrześcijan, muzułmanów. Postanowiłam je połączyć w symboliczny sposób. Z jednej strony mamy więc kruchy zbiór anonimowych negatywów, a z drugiej – kolumnę naczyń, również kruchych przedmiotów osobistych, bliskich, z którymi mamy na co dzień do czynienia.

Kuratorka Katarzyna Siwerska mówi: – Kaduk, spadek bez spadkobiercy, jest takim spadkiem, którego spadkobiercami jesteśmy my. Czyli tak naprawdę wszyscy i nikt. Warto też zwrócić uwagę na paralelność tych słów "spuścizna" i "puścizna" – tu wszystko przekłada się na fakt, że tak naprawdę niewiele zachowało się po dawnych mieszkańcach.

Sporo podczas tegorocznego festiwalu było wydarzeń będących kroczeniem po śladach, zbieraniem dźwięków, tropów, opowieści i dzielenia się nimi z widzami.

To dzielenie się kwerendą symboliczną, przetwarzaną na różne sposoby, np. w postaci wspomnianych wystaw czy spaceru po osiedlu Białostoczek. W programie festiwalu mieszały się dźwięki, opowieści, historie podlaskie, a także z najróżniejszych zakątków globu.

Afryka, jazz i tańce na Plantach

Widzom zaproponowano kilka świetnych, bardzo różnorodnych koncertów, eksplorujących rozmaite dźwięki i połączenia. Wydarzeniem było spotkanie muzyczne – Wojtek Mazolewski Quintet i Laboratorium Pieśni, w którym w unikatowy sposób połączyło się to, co wydawałoby się nie do połączenia. Oto trójmiejski kobiecy zespół pieśniarek przy akompaniamencie bębnów wykonujący pieśni polifoniczne różnych narodów w improwizowanym koncercie zaśpiewał m.in. kaszubskie pieśni pogrzebowe (i nie tylko) do jazzowych brzmień. Połączenie jazzowego kwintetu i głosów okazało się zaskakująco energetyczne. To była prawdziwa torpeda koncertowa, nic dziwnego, że publiczność nie chciała artystów wypuścić ze sceny.

Publiczność dobrze bawiła się też na koncertach Pink Freud, Karasia i Roguckiego oraz Mamadou i Sama Soon, który zapraszając intrygującą ekipę gości (m.in. Pablopavo, Ifi Ude i artystki z Kapeli ze Wsi Warszawa – Magdalenę Sobczak, Sylwię Świątkową i Ewę Wałecką), dowiódł, że reggae może się łączyć choćby z rapem, a afrobeat ze słowiańskim klimatem.

Swój koncert miały też dzieciaki – tych porwała do tańca Alicja Janosz.

Ciekawym muzycznym eksperymentem (i stąpaniem po śladach) okazał się koncert "Robert Diabeł", w którym artyści związani z różnymi projektami (Natan Kryszk, Bruno Jasieński, Michał Aftyka, Marcin Franciszek Sojka i Daniel Wołkowyski – DJ Zeten) postanowili przypomnieć w swoich remiksach dzieło niemieckiego kompozytora żydowskiego pochodzenia Giacoma Meyerbeera (1791–1864), czyli operę "Robert Diabeł", będącą jednym ze sztandarowych dzieł romantyzmu.

Muzycznych wydarzeń było więcej – choćby wpisujący się w letni dzień i plener projekt "PlantAcja sztuki" – performance taneczny/ gra terenowa. Tancerze związani z Fundacją Rozwoju Sztuki Tańca rozpierzchli się po parku, a widzowie wyruszający z konkretnego punktu i zaopatrzeni w mapy wędrowali w pięknych okolicznościach przyrody w poszukiwaniu tanecznych choreografii. I znajdowali je w najróżniejszych miejscach – tancerze tańczyli w bramie do ogrodów, pod Teatrem Dramatycznym, na placu zabaw.

Plenerowym wydarzeniem był także kończący festiwal interdyscyplinarny koncert "Kobiety Wschodu" (odsłona II). Zaśpiewały kobiety – artystki eksplorujące rozmaite obrzeża muzyczne, był też mapping, pokaz mody i performance.

fot. Bartek Warzecha

Trudna miłość i Pan Rak

Miłośnicy teatru mogli zobaczyć dwa ciekawe spektakle (którym tak naprawdę należą się oddzielne recenzje).

To "Romans" – monodram Natalii Sakowicz, znakomitej niezależnej lalkarki związanej z Białymstokiem, pokazujący jej umiejętności animacyjne. Pusta scena, kilka drobnych przedmiotów, artystka i naturalnej wielkości lalka. A ileż emocji. Ciekawie opowiedziana – technicznie i aktorsko – historia kobiecej relacji miłosnej. Trudnej, pięknej i toksycznej zarazem. 

W programie festiwalu znalazł się też spektakl "Będzie znak" w reżyserii Gosi Dębskiej i z udziałem trójki aktorów, absolwentów białostockiej Akademii Teatralnej, związanych z niezależnymi grupami teatralnymi (jak m.in. Kooperacja Flug oraz Teatr Papahema), występujących też w różnych ośrodkach w Polsce. Czyli: Mateusza Trzmiela, Izabeli Zachowicz i Rafała Pietrzaka.

Tu zagrało wszystko: świetny aktorski tercet, precyzyjna reżyseria i znakomicie rozpisane dialogi. A temat jest przecież niełatwy. No bo jak opowiedzieć o doświadczeniu, które potrafi przeorać życie, relację, psychikę, sponiewierać całkowicie i niestety zabić? Twórcy spektaklu wybrali dramatyczno-humorystyczny koncept. I o chorobie opowiadają w niecałą godzinę, fundując prawdziwy rollercoaster emocjonalny: od scen, w których głos więźnie w gardle, po śmiech. Jest tu dramat i komizm, absurd i brutalne życie.

Oto para, której spokój burzy diagnoza. Ona jest chora, On próbuje sobie z tą wieścią radzić i walczyć. A wśród nich – ten trzeci: Pan Rak (fantastyczny Mateusz Trzmiel), o milionie twarzy, zyskujący fizys m.in. przemądrzałego, paniczyka, złośliwca, fascynującego osobnika, ale też niedającego się odpędzić psiaka. Trzmiel jest tu niczym kameleon, przeskakuje z roli w rolę (bo wciela się też genialnie w postać lekarza i narcystycznej terapeutki). I tak cała trójka skazana na siebie już na zawsze (bo przecież nawet dobre rokowania strachu nie wyplenią) przedziera się przez absurd choroby, sprzecznych emocji, lęków i bólu. Świetnie poprowadzony i zagrany spektakl, w którym miejsce znalazł nawet groteskowy wariant "Randki w ciemno".

Warto zobaczyć, warto, by Białystok ten spektakl zaprosił jeszcze kilkakrotnie.

Tytuł oryginalny

Tropienie śladów, spadek bez spadkobiercy i dużo energii. Wschód Kultury / Inny Wymiar

Źródło:

„Gazeta Wyborcza - Białystok” online

Link do źródła

Wszystkie teksty Gazety Wyborczej od 1998 roku są dostępne w internetowym Archiwum Gazety Wyborczej - największej bazie tekstów w języku polskim w sieci. Skorzystaj z prenumeraty Gazety Wyborczej.

Realizacje repertuarowe