„Tramwaj zwany pożądaniem” Tennessee Williamsa w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Ochoty im. Haliny i Jana Machulskich w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Przedstawienia o czymś i młodzi aktorzy, którzy umieją nas zadziwić. To stała cecha Teatru Ochoty. W przypadku sztuki Tennessee Williamsa dostajemy traktat o obcości, nie tylko między mężczyznami i kobietami. Temat w Polsce jakże aktualny.
„Tramwaj zwany pożądaniem” Tennessee Williamsa w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej to trzecie z kolei przedstawienie w Teatrze Ochoty (oglądane niezgodnie z kolejnością premier), które mnie nie zawiodło. Już się tu zachłystywałem przyjemnością wędrowania do tego pozostającego trochę na uboczu teatralnych mód miejsca.
Dużo satysfakcji na Ochocie
Mała salka, aktorzy tuż przy widzach, z konieczności oszczędna wystawa dekoracji. Właściwie klimat offu, który jednak jakoś przywraca wiarę w normalny krwioobieg teatru. To zasługa dyrektora Igora Gorzkowskiego.
„Noc ciemna” to spotkanie z obsesjami Franza Kafki w wersji Michała Zdunika układanymi ze strzępów jego prozy w spójną, niepokojącą wizję. Sam Gorzkowski adaptował „Młodzika” Fiodora Dostojewskiego wybierając z grubej powieści dziwną intrygę rodzinno-miłosną, w której nikt nie wygrywa, a wszyscy są dla siebie okrutni. I wszyscy pozostają nieszczęśliwi.
Dla odmiany dyrektorka Teatru Ludowego wzięła na warsztat bardzo znaną sztukę modnego niegdyś amerykańskiego dramaturga. Który próbując omijać rygory dość jeszcze pruderyjnej opinii, poddawał wiwisekcjom życiowe kompleksy i obsesje (także seksualne) zwykłych i mniej zwykłych ludzi, a w tle pokazywał swoje społeczeństwo także w jego meandrach socjologicznych.
„Tramwaj zwany pożądaniem” (premiera w roku 1947), kiedyś grany bardzo często także na polskich scenach, do dziś bywa materiałem szkoleniowym w szkołach aktorskich. Stał się sławny także z powodu filmu Elie Kazana z roku 1951, w którym biologiczna, brutalna pewność siebie Marlona Brando w roli Stanleya Kowalskiego zderzała się z kruchą, ale też mocno skrzywioną kobiecością Vivien Leigh jako Blanche Dubois, panienki z dworku wrzuconej w świat proletariatu.
Do charakterystyki repertuaru warto dodać coś jeszcze. Teatr Ochoty wszystkie trzy spektakle grał jedną w zasadzie obsadą. Pięcioro młodych aktorów wyłonionych w castingu w rozmaitych układankach tworzyło nam przez ostatni sezon cały kosmos. Jedynie w „Młodziku” trzeba ich było uzupełnić starszym, wielkim aktorem Januszem R. Nowickim z Teatru Dramatycznego. Ten personalny eksperyment też się generalnie sprawdził.
Wersja bez gwałtu
Przypomnę: Blanche wprowadza się do mieszkania siostry Stelli w Nowym Orleanie, po tym jak straciła typowo południową posiadłość. Tu zaś rządzi Stanley, jej szwagier, król niewyszukanych zabaw, potrafiący uderzyć żonę, dla niej symbol męskiego prostactwa. W tradycyjnej interpretacji nadwrażliwa, tworząca w swojej głowie alternatywną rzeczywistość, Blanche była raczej ofiarą. Apogeum konfliktu stawał się gwałt na niej dokonany przez Stanleya. Jak mi uświadomili aktorzy spektaklu, był on jednak i w wersji teatralnej i filmowej jedynie sugerowany. W tamtych czasach nie mówiło się o takich rzeczach wprost.
W tym tekście jednak wiele rzeczy pozostaje jedynie w sferze podtekstów i niedomówień. Tworzy to pole do rozmaitych interpretacji. Bogajewska zaskoczyła mnie. W jej wersji do gwałtu nie dochodzi, właściwie Stanley po chwilowej pokusie odtrąca pogrążoną w mitomanii kobietę. Dlaczego to zaskakujące? Ta reżyserka potrafiła w „Sędziach” Stanisława Wyspiańskiego doszukać się podtekstów feministycznych. Tu jednak postawiła na swoisty symetryzm w starciu pierwiastka męskiego i damskiego – właściwie niezgodnie z duchem obecnych poprawności.
W teatralnym programie sztuka opisywana jest jako opis ludzi pozostających w niewoli stereotypów. Mają to być przede wszystkim role damskie i męskie. Ale jakby się dobrze zastanowić, to jest nie tylko o tym, a w wersji Bogajewskiej nie jest o tym jeszcze bardziej.
To także opowieść o obcościach środowiskowych, właściwie klasowych. Bardzo na czasie w obecnej Polsce, kiedy podobne konflikty stały się nawet tematem politycznym. Nieco odczarowany, jakby mniej demoniczny Stanley wygłasza tyradę o tym, że ma prawo do własnej godności jako Polak-Amerykanin, i zabrzmiała ona wyjątkowo mocno. Wszystko zaś stało się jeszcze bardziej zamazane i pastelowe, pomimo brutalności słów i gestów.
Widownia jako sceneria
Grane to jest pośród śladowych dekoracji Joanny Jaśko-Sroki. Jest maszyna do gier z wielką gruszką bokserską, jest lodówka z napojami, i sofa, zasadnicze miejsce dziania się. Są jeszcze miejsca na obrzeżach: łazienka, garderoba. Zasadniczo częścią planu staje się jednak sama widownia. Aktorzy zajmują na początku miejsca na niektórych fotelach, potem tam wracają, mówią niemal do publiczności, a na pewno bardzo wśród niej. Wszyscy stajemy się częścią scenerii, co Bogajewska skądinąd jako zabieg inscenizacyjny lubi.
To wtopienie się w widownię wymaga większej koncentracji i większego wysiłku. Podobnie jak niektóre inne sztuczki: powtarzanie niektórych kwestii czy granie w różnych miejscach, czasem równoległe. Znakomity skądinąd taniec trójka męskich bohaterów odbywa się za plecami części widzów, bo siedzą oni po trzech stronach miniaturowej przestrzeni scenicznej.
Odniosłem wrażenie, jakby ta suma umowności trochę dekoncentrowała młodych aktorów, chwilami mniej perfekcyjnych niż w „Młodziku” czy w „Nocy ciemnej”. Ale zarazem ich potknięcia i zagubienia nadały ich ruchom i słowom szczególnej chropowatości, która może i bardziej udatnie oddawała prozę życia. Sprzyjał temu także język. Nowe tłumaczenie aktora Jacka Poniedziałka pełne jest współczesnych kolokwializmów obcych tamtej epoce.
Mamy tu zresztą coś w rodzaju dramaturgicznej adaptacji. Dopisano komentarze narratora – gra go Paweł Janyst, zarazem Steve, jeden z dwóch kolegów Stanleya. Niektóre sceny, jak choćby finałowe zabieranie Blanche do szpitala psychiatrycznego, są tylko opowiedziane, nie pokazuje się nam ich. Wypadła część postaci, niektórych sytuacji musimy się domyślać. A zarazem jest to żywe i momentami bardzo sugestywne, choć staje się trochę opowieścią opowiedzianą na nowo, a może i nową.
Rzecz o obcościach
Niektóre z decyzji inscenizacyjnych uważam za kontrowersyjne. Mamy w dialogach przywoływaną już obcość klasową Stanleya i Blanche. Ale o ile on jest tym kim ma być, o tyle Blanche sceniczną w wykonaniu Irminy Liszkowskiej ciężko jest odbierać jako damę, choćby i podupadłą, z reputacją utraconą w podejrzanych hotelach.
Aktorka gra ją, zapewne w następstwie decyzji reżyserskiej, zbyt zwyczajnie, miejscami za wulgarnie. Znika charakterystyczny dla tej postaci melancholijny polorek, tak znamienny choćby dla Vivien Leigh. Zamazuje się podwójność jej natury. Gorzej rozumiemy różne decyzje bohaterki, choćby jej rozpaczliwe poszukiwanie stabilizacji w objęciach porządnego Mitcha.
Miałem zarazem wrażenie, że może na skutek tego rozziewu między logiką tekstu i interpretacją postaci, Blanche Liszkowskiej pozostała najmniej wyrazistą spośród pięciorga bohaterów. Aktorka nie bardzo próbowała odpowiedzieć na pytanie, kim jest ta kobieta. Zmiażdżoną zdarzeniami, niezrozumianą przez otoczenie, skrzywdzoną? Ale co w takim razie z jej mitomanią, jeśli nie nimfomanią? Co z nieustannymi kłamstwami?
Może sam tekst daje za mało podstaw do definitywnych odpowiedzi. Może mamy do czynienia z zagadką. Ale też aktorka jakby się cofa nawet przed próbą jej rozwikłania. Jeśli zaś to opowieść o niezgłębionej tajemnicy, to oddana zbyt prozaicznie, jakby przypadkowo.
Za to Stanley Michała Pawlika, znanego nam już z takich filmów jak „Supernova” czy serial „Rojst 2”, jest całkiem na swoim miejscu. Nieco delikatniejszy niż Kowalski Marlona Brando, mocno skądinąd broniony przez znakomitego aktora, przykuwa nieustannie naszą uwagę. Paradoksalnie daje mu to jakby podwójne zwycięstwo nad Blanche. On jest bardziej prawdziwy. Nie wiem, na ile to efekt zamierzony. Ale tak wyszło.
Świetny jest Michał Oleksyn jako Mitch, kolega Stanleya i przez chwilę kandydat do uczucia Blanche. To nie całkiem tamten Mitch, nieśmiały robotnik ze sztuki Williamsa. Raczej współczesny nam chłopak. Ale Oleksyn po mistrzowsku wygrywa jego naturę, przede wszystkim seksualne zahamowania i pętający go wstyd. Tak sobie pomyślałem, że w tej wersji może to nie umiejący sobie ułożyć życia Mitch jest najtragiczniejszą postacią utworu. Znowu, całkiem niezgodnie z antymęskimi stereotypami epoki.
Tej galerii dopełniają Malwina Laska jako Stella, siostra Blanche oraz Paweł Janyst jako trochę Steve, trochę Narrator. Ona jest kapitalnie zwyczajna. I ona ma do tego prawo. Tak napisał Tennessee Williams tę postać. Stella rozpaczliwie walczy o swoje miejsce na ziemi próbując być w zgodzie ze wszystkimi. Malwina Laska nie jest tak wielobarwna, jak kiedy gra córkę Księcia z „Młodzika”, ale nie musi. Na czym innym polega jej rola. To chwilami po prostu ciepła obecność.
Janyst, którego fizjonomia i aktorski temperament popycha ku rolom odrobinę diabolicznym, idealnie odgrywa tu mistrza ceremonii. Kogoś, kto niby jest uczestnikiem zwykłego świata męskich nasiadówek przy piwie i meczu, a kto raz za razem z tej rzeczywistości wychodzi by nas olśnić i zadziwić. Świetnie skrojona, choć trochę poza tekstem, superpostać.
Przy moich wrażeniach, że wraz z komplikacjami dotyczącymi Blanche coś zgubiono, ogląda się to świetnie. I chwilami w prawdziwych emocjach. Na ile to opowieść o tamtych ludziach, na ile o nam współczesnych? Towarzyszą nam amerykańskie standardy muzyczne bliższe czasowo Tennessee Williamsowi. Podważanie patriarchatu mniej jest dziś aktualne niż w tamtej epoce. Ale też ta wersja nie całkiem jest o tym. To rzecz o obcościach wszelkich, a to się niestety nie starzeje, nie kończy.
Powtórzę na koniec, lubię chodzić do teatru Gorzkowskiego. Jest na co popatrzeć, jest o czym pomyśleć. Może nie tyle wzruszony, ale na pewno poruszony, wracałem po spektaklu do naszej rzeczywistości.