„Piękna Zośka” Justyny Bilik i Marcina Wierzchowskiego w reż. Marcina Wierzchowskiego Teatr Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Sonia Romanowska z Nowej Siły Krytycznej.
Przemoc jest nieodłączną częścią naszego życia. To moc przeciwko czemuś. W Zośkę Paluchową wymierzono bardzo dużo przemocy: przemoc milczenia i bierności, patriarchalizmu, przemoc ekonomiczną i w końcu fizyczną. Nikt właściwie nie dał szansy dziewczynie z dłubieńskiej wsi na to, aby mogła odnaleźć się w swoim świecie. Spektakl „Piękna Zośka” w reżyserii Marcina Wierzchowskiego to scenariusz reżysera napisany wspólnie z Justyną Bilik i opracowany dramaturgicznie przez Macieja Bogdańskiego na podstawie wydarzeń sprzed stu lat. To historia dziewczyny, której obcięto skrzydła na długo przed tym, nim obcięto jej członki.
Przedstawienie zbudowane jest w konwencji teatru opowieści. Choć formuła może wydawać się passé, „Pięknej Zośce” nie można odmówić misternej kompozycji. Kreśląc wyraziste postacie, reżyser dał aktorom możliwość odnalezienia się na scenie w ciekawych działaniach, widzom zaś obraz wsi obdarty z naiwnego zachwytu. Zniuansowane i oczywiste obserwacje przeplatają się w taki sposób, że widowisko wciąga i w efekcie wstrząsa.
Rozpoczyna się przesłuchaniem. Justyna Bartoszewicz w roli prokuratorki i Grzegorz Otrębski w roli adwokata naprzemiennie pytają stojącego na środku Kaspera Szczupaka (Maciej Konopiński) o okoliczności zdarzenia. Kasper to policjant, ale i wojenny kompan Macieja Palucha (domniemanego zabójcy), być może dlatego odpowiadanie zgodnie z prawdą jest dla niego problematyczne. O śmierci Zośki dowiadujemy się już w pierwszej scenie: oskarżycielka wymienia, gdzie jaką część jej ciała znaleziono. Dzikość tych okoliczności obrazuje skalę zbrodni. Adwokat w pewnym momencie stwierdza, iż „lista oskarżonych powinna być dłuższa” i zdanie to staje się hasłem przewodnim opowieści.
Scenografia ulega zmianie w momencie, kiedy obrońca opiera się o ścianę i przesuwa ją w głąb sceny: otwiera się widok na chatę, w której toczyło się życie Zośki (Karolina Kowalska), Macieja (Piotr Biedroń) oraz reszty członków rodziny. W świetle latarek pojawiają się kolejne postacie. Wnętrze mieści pryczę, stół kuchenny, kuchnię z palnikami, siennik. Wszystkie sfery domowego życia. I miejsce na tajemnice. Nie ma jednak ścian, które by te pomieszczenia wydzielały, co pogłębia panujący tu klaustrofobiczny klimat. Przed chatą „jest” stodoła z krową Jagodą i połać rozsypanej ziemi. Będzie to pole uprawne, ale też teren, przez który przeszedł front Wielkiej Wojny. Wydarzą się tu także losy siostry Zosi – Anieli (Katarzyna Dałek) i jej męża Kaspera, a także matki bohaterek, Marianny (Marzena Nieczuja-Urbańska). Scenografia i układ widowni dają nam wyjątkową możliwość podglądania wnętrza chaty. Jesteśmy niczym cichy sąsiad, który widzi, ale się nie wtrąca.
Na proscenium wysypane ziemią wchodzi Zośka, dołączają do niej inne kobiety, także prokuratorka, która od tej pory jest Kaśką – mieszkającą w Krakowie ciotką. Wszystkie wykonują ten sam układ ruchów, które imitują uderzenia i szarpnięcia zadawane przez oprawcę, układające się w koszmarny i smutny niby-taniec. Włosy zakrywają twarze, ciała bezwładnie poruszają się po trajektorii ofiary. To taniec kobiecego stada, ale bezdźwięczny, bezradny. Historia Zofii Paluchowej, choć przedostała się do publicznej świadomości z powodu wcześniejszej rozpoznawalności dziewczyny (bywała modelką młodopolskich malarzy), działa się tak naprawdę w wielu polskich chatach międzywojennej wsi.
Paluch oświadcza się Zosi i od tej pory jesteśmy świadkami długiej sekwencji zdarzeń odgrywanych w rytmie skocznego tańca. Przedślubne pogwarki, weselne zabawy, rozmowy o przyszłości ojcowizny, ocenianie miastowych zarysowują klimat i tło nadchodzących wydarzeń. Jeszcze przez chwilę zakochani fantazjują o wspólnym życiu, chociaż ich wizja rozjeżdża się już na starcie. Zosia chce do Krakowa, nie może tu zostać, czuje, że umrze. Paluch zna się na roli, a ojcowizna może wkrótce przypaść właśnie im. Zosia poznała smak miejskiego życia, a Paluch drwi nawet z miastowego tytoniu. Przepaść między małżonkami pogłębia się, a Maciej coraz częściej ucieka się do przemocy wobec żony.
Malarz Piotr Stachowicz (Marek Tynda) odwiedza parę, głównie jednak Zosię, w której niegdyś odnalazł potencjał muzy i żywi do niej sentyment. Paluch nie trawi Stachowicza, jak i ciągot żony. Zośka wydaje na świat upragnionego synka, wychowanie jednak spoczywa wyłącznie na jej ramionach, co ją przytłacza. Dziecko umiera, a wina spada na dziewczynę. Agresja męża narasta, osąd innych nie sprzyja jej, zmaga się z nieujarzmionym poczuciem winy i straty. Wszystko, co ją będzie spotykać – gwałty, fizyczna i psychiczna przemoc – odbiera biernie, że na to zasługuje. Utwierdzi się w poczuciu bycia ofiarą i o słuszności kar. Doprowadza to ją do totalnej rozsypki.
Scenariusz daje aktorom możliwość wykreowania wyrazistych postaci, wszyscy wykonują zadanie na piątkę z plusem. Da się odczuć, jak postać Palucha jest mocno obciążającą rolą. Piotr Biedroń wychodzi jednak z tego pojedynku zwycięsko, furia bohatera jest autentyczna. Karolina Kowalska obsadzona w roli Zosi z każdą minutą rozgaszcza się w swojej postaci, aby ukazać nam w wiarygodny i poruszający sposób jej graniczne stany. Maciej Konopiński świetnie uchwycił wahania Kaspra, który wybiera między poczciwością a lojalnością, policyjnym powołaniem a pamięcią o wojennych perypetiach, miłością do żony Anieli (Katarzyny Dałek) a żalem, że nie może jej dać upragnionego dziecka. Grzegorz Otrębski w roli szukającego drogi księdza, jest kimś między spowiednikiem a komentatorem, powinien dawać przykład, zdaje sobie sprawę, że reguły panujące na wsi, nie do końca są fair. Leżąca krzyżem Marianna to matka, jakich wiele: kocha, ale nie wie, co tak naprawdę jest właściwe. Choć nieco zdziwaczała, nadal trzyma władzę nad ojcowizną i potrafi surowo ocenić córki. Marzena Nieczuja-Urbańska stworzyła postać, do której trochę mamy żal, ale i trochę nam jej żal, zwłaszcza po tym, gdy odkrywa oblicze, skrywane pod posłuszeństwem wobec zabobonów i zasad współżycia w wiejskiej społeczności. Jest równie skrzywdzona, jak jej córka. Pojawiający się co jakiś czas Piotr Stachowicz wyciąga z bohaterów skrywaną prawdę o nich. W wykonaniu Marka Tyndy to ktoś, kto ze smutną nonszalancją obdarza świat malarskimi alegoriami.
W przedstawieniu dosłowność miesza się z symbolicznością, choć przeważa ta pierwsza. Kiedy Zosia zachodzi w ciążę, matka przypina jej sztuczny brzuch, co podkreśla instrumentalne traktowanie kobiety służącej do rozmnażaniu gatunku. Urodzone łożysko ma z kolei anatomiczny wygląd, tak samo jak odnajdywane pod koniec spektaklu odrąbane kończyny. Ta dosadność wydaje się zbędna. Interesująca jest natomiast dosłowność w oddziaływaniu na zmysł węchu: palone są zioła, świeczka o zapachu potu. Chociaż Paluch okłada skórzanym pasem nie Zosię a drewnianą rzeźbę, jest to nadal drastycznie dosłowna czynność. Spektakl wypełniony jest krzykami, wyciem i hałasem. Reżyser precyzyjnie posługuje się kontrastem także na innym poziomie, daje się widzowi pośmiać, aby zaraz dołożyć łyżkę dziegciu. Kiedy Paluch rąbie Kaspra orczykiem w głowę, a na drugi dzień godzą się, piją na umór i pokazują wojenne blizny, Zośka na przodzie sceny zaczyna wykonywać swój rytualny niby-taniec, a pijackie spotkanie kończy się jej skatowaniem.
Sensem opowiedzenia tej historii jest pytanie o źródło zła. W scenariuszu co rusz pojawia się motyw wojny, nie jest ona jedynie tłem wydarzeń. Ciężko nie patrzeć na Macieja ze złością, ale mamy też świadomość jego młodzieńczej traumy: siedział w okopach pełnych trupów, samemu zadając zalegitymizowaną śmierć. Spirala masowego okrucieństwa i żniwa zagłady obciążają jednostki, które wracają z tym bagażem do domu. Paluch nie miał szans zająć się swoim okaleczeniem, wojna stworzyła jego cały świat. Kat i ofiara mogą być jedną i tą samą osobą. Zosia była kolejną ofiarą wojny i nie jest to, niestety, koniec tego łańcucha.
Spektakl jest opowieścią o dramacie jednostki, ukazaną przez pryzmat międzywojennej wsi, obyczajowości i historii kraju. Życie Zosi Paluchowej kończy się brutalnie i nagle, dosłownie chwilę przed szczęśliwym zakończeniem. Widz zaś na długo zostaje z tą historią.
Sonia Romanowska – absolwentka Wiedzy o Teatrze na Uniwersytecie Gdańskim; organizatorka kultury, koordynatorka dostępności w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim