"Tosca" w reż. Michaela Gielety w Operze Wrocławskiej. Pisze Sylwia Krasnodębska w Gazecie Polskiej codziennie.
To było długie i żywiołowe standing ovation, a kurtyna wrocławskiej sceny unosiła się wielokrotnie. Trudno wyobrazić sobie lepsze otwarcie sezonu. I trudno nie dostrzec, że w „Tosce" Michaela Gieleta w Operze Wrocławskiej podjęto próbę uderzenia w Kościół katolicki. Na szczęście dla sztuki, która nie lubi być narzędziem politycznym, niezbyt celny był to strzał.
Autorzy libretta - Luigi Ulica i Giuseppe Giacosa - przenoszą nas do 1800 roku, gdy na polach bitewnych Marengo ważyły się losy Włoch. Spektakl „Tosca" Giacomo Pucciniego otwierał wiek XX w operze. Prapremiera odbyła się w styczniu 1900 roku w rzymskim Teatr Costanzi. A przez następne miesiące robiła triumfalny marsz przez sceny całego świata. Teraz mija kolejny wiek, a dokładnie 121 lat. Co dziś chcą nam pokazać artyści wystawiający sztukę we Wrocławiu? „Tosca" Gieleta to dotkliwe skrzywienie pierwowzoru przez założenie czarnym charakterom sutann duchownych katolickich. Złemu do szpiku kości szefowi policji przypięto koloratkę. Tani chwyt w drogiej operze.
Malarz Mario Cavaradossi chcąc chronić uciekiniera, bojownika w walce o Włochy, wpada w ręce barona Scarpii. (Niebawem pod Marengo stoczy się bitwa drugiej kampanii włoskiej Napoleona z Austriakami. Bohaterowie jeszcze nie wiedzą, że zwyciężą Francuzi, co spowoduje sukces - wycofanie austriackiej armii z Włoch). Ukochana aresztowanego, Tosca, wykorzystuje każdą chwilę, by wybawić wybranka. Demoniczny prefekt policji Scarpia stawia sprawę jasno. Jeśli Tosca mu się odda, przerwie tortury i wypuści zarówno Mario, jak i ją na wolność. Pełna rozterek pobożna kobieta w końcu się zgadza, lecz wkrótce znajdzie inną, również tragiczną drogę do wolności. To libretto jednak, jak wiemy, nie kończy się happy endem. Scenografia Gary'ego McCanna zamontowana na obrotowej scenie wrocławskiego teatru przynosi nam choć monumentalne, to jednak dające szansę bohaterom na intymność miejsca - rzymski kościół Sant'Andrea delia Valle z obrazem markizy Attavanti, patac Scarpii czy dziedziniec Zamku Świętego Anioła. Zawieszony pod sufitem krzyż jest cieniem tego, co nieodwołalne, ale jednocześnie światłem tego, co dobre, czyste i co zwycięży. Być może w zamyśle twórców, którzy przypięli koloratki bandytom, miał symbolizować coś innego...
Podczas premiery 27 sierpnia w rolę Toski wcieliła się Lianna Haroutounian, a w rolę Cavaradossiego - Giorgi Sturua. Ormiańska sopranistka, choć uznawana za specjalistkę od Verdiego, brawurowa zawładnęła sceną w spektaklu Pucciniego. Jej aria „Vissid'arte" aż prosiła się o bis. Pieśń rozpoczynająca się od słów „Vissi d'art, Vissi d'amore" - „żyłam dla sztuki, żyłam dla miłości" - była emanacją i siły, i rozpaczy bohaterki. Wykonanie Haroutounian zapierało dech w piersiach. Nieco mniej ekspresji niosły popisy kompana, Gruzina Giorgiego Sturuego. Niezapomnianą kreację stworzył Ambrogio Maestri grający barona Scarpię. Szef muzyczny Bassem Akiki wraz z orkiestrą wzorowo oddali hołd Pucciniemu. Finałowa, jakże przecież dramatyczna scena, w której Tosca skacze w przepaść, jest dokładnie tym, czemu powinien służyć teatr. To niedopowiedzenie chwyta za gardło. Wizja skoku przeraża, choć nie ma nawet odrobiny epatowania brutalnością. Wyobraźnia zdziała najwięcej. By tak się stało, potrzebny jest dobry teatr. Ten mógłby taki być, ale nie pierwszy i nie ostatni raz stał się narzędziem walki ideologicznej. Wyborcza.pl wiwatuje spektaklowi, odczytując go wprost jako atak na państwo kościelne i ciesząc się z antyklerykalnego wydźwięku spektaklu. Na domiar złego w kuluarach wciąż tli się afera finansowa z kierownictwem Opery Wrocławskiej w roli głównej.
Wiele już operacji na żywym organizmie opery prowadzili reżyserzy, kierując tę gałąź sztuki w stronę albo polityki, albo popkultury. Tradycję w operze wyraża już tylko muzyka, jeszcze na szczęście libretto, ale już coraz rzadziej scena. Tak jakby współcześni twórcy nie dowierzali twórcom sprzed wielu dekad czy nawet wieków, że ci potrafili tworzyć dzieła uniwersalne, ponadczasowe. Odniesienia do aktualnych problemów politycznych czy społecznych przez rekwizyty {czasem transparenty - sic!) i scenografię czy kontrowersyjne kostiumy bywają znakiem nie tyle autorskiego spojrzenia i artystycznego pazura, ile braku zaufania do artystów-przodków. Dziś wierność autorom sprzed wieków dla wielu okazuje się nudna lub niosąca ryzyko oderwania od rzeczywistości, w której tkwią widzowie tu i teraz. Gieleta chyba nie zyskał wiele, bo Mario Cavaradossi będzie zawsze lojalny wobec swego ukochanego narodu, a Floria Tosca pójdzie za głosem serca bez cienia kalkulacji. Sto lat temu twórcy w Rzymie mieli jasne intencje. Dziś we Wrocławiu na pewno nie.