„The Employees” na podstawie powieści Olgi Ravn w reż. Łukasza Twarkowskiego w STUDIO teatrgalerii w Warszawie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Kolejny raz z duszą na ramieniu jechałem na spektakl Twarkowskiego z ogromną obawą że to może nie wyjść, że przecież nie może być tak, że zawsze będzie robił spektakle, które będą mnie miażdżyć i porywać. I okazało się, że w sumie trochę miałem rację, ale tylko trochę.
Reżyser swój najnowszy spektakl oparł na niewielkiej objętościowo książce duńskiej pisarki Olgi Ravn. Zastanawiałem się bardzo mocno w jaki sposób można zaadaptować na scenę tak specyficzną literaturę, dokładnie chodzi o jej formę – nie mamy w książce dialogów, czy też większych opisów przestrzeni. Tekst składa się głównie z suchych raportów członków załogi statku kosmicznego 6000, który leci w niewiadomym kierunku. Mimo tego wierzyłem, że jest to adaptacja wykonalna, mając w pamięci film „Anihilacja”, który bazował na podobnym formalnie tekście, a udało się wycisnąć z niego fabularny, naprawdę znośny obraz.
Akcja rozgrywa się na wspomnianym wcześniej statku, na którym lecą ludzie i „podobni do ludzi”, czyli humanoidy, które są doskonałymi kopiami znajdujących się na statku kosmonautów. Ludzcy pasażerowie są ponumerowani zwykłymi liczbami, a podobni do ludzi mają przypisane te same numery, ale one poprzedzone literą B. Dodatkowo, wszyscy są pod kontrolą tajemniczej korporacji, która zorganizowała ten lot w nieznane i która występuje w spektaklu pod postacią świetlistego słupa znajdującego się na środku statku kosmicznego. Słup przemawia do nas i do pasażerów lotu głosem Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik i jeśli kojarzycie Hala 9000 z „Odysei kosmicznej” to zapewniam was, że już wolelibyście spędzić upojny lot w nieznane w jego objęciach, niż w pobliżu Małgorzatronixa dziesięć tysięcy. Mimo, że aktorka pojawia się jedynie jako bezosobowy głos, to u mnie budziła realny strach. Nieugięta, rzeczowa, zdradzająca tylko tyle, na ile ma ochotę; trzymająca żelazną ręką wszystkich za twarz, otwarcie grożąca i mająca świadomość, że i tak może swoje groźby spełnić, mimo tego, że znajduje się tysiące kilometrów od statku.
Eksperymentalny lot zdaje się iść zgodnie z planem do momentu, aż podobni do ludzi nie zaczynają ewoluować i nabywać nowych zdolności. Zaczynają śnić, czuć emocje albo nawet rozwijać zdolności telepatii (jedna z moich ulubionych sekwencji, w której humanoidy siedzą przy stole i komunikują się bez słów – doskonałe), mimo, że program w nie wgrany nie ma w teorii takich opcji. Napięcie między ludźmi a nie ludźmi zaczyna narastać i od samego początku czujemy podskórnie, że to nie ma prawa skończyć się dobrze. Ludzie zaczynają w tej ogromnej samotności czuć coś do nie-ludzi a nie-ludzie coraz bardziej chcą być ludzcy. Między to wszystko wplątany jest jeszcze dziwny obiekt zgarnięty z jednej z planet, który załoga ze sobą przewozi. Czułem, że totalnie musi to być kawałek planety Solaris od Lema, która jest motorem napędowym tych wszystkich postępujących zmian.
Od strony wizualnej i technicznej Twarkowski jak zawsze dowozi pełną wywrotkę wspaniałości. W porównaniu do jego poprzedniej produkcji („Rohtko”) najnowszy spektakl wydaje się być kameralny ze względu na swoje gabaryty, ale w żaden sposób nie ujmuje mu to rozbuchania wizualnego i ogólnego rozmachu. Na scenie zbudowano niewielki kubik, który ma odgrywać rolę statku kosmicznego; wypełniono go lustrami, dużą ilością światła i aktorami (brzmi jak idealny przepis na spektakl). Cała akcja dzieje się w środku rzeczonego kubika i widzowie mają bardzo mały dostęp do tego, co się dzieje; większość akcji oglądają na ekranach zawieszonych po wszystkich stornach kostki, światła w środku pulsują i migają, aktorów zalewają feerie kolorów, a widzowie siedzą w ciemności nieprzeniknionej jak kosmos. Doskonałe zagranie, całe światło i energia dzieje się w środku statku, a my – jako obserwatorzy – jesteśmy poza nim i nie ma prawa być tam ani krztyny tej energii, która jest w środku .
Spektakl w moim odczuciu odbywa się dwutorowo, jeśli chodzi o treść. Jeden tor, ten krótszy, to dla mnie ogólna analiza tego, jak działa zorganizowana korporacyjność względem człowieka i na ile możemy sobie pozwolić na zaufanie do wielkich korporacji i konsorcjów (podpowiedź: nie możemy ani trochę, a najlepiej wcale). Dodatkowo uwypukla, że wielkie bezduszne firmy bez mrugnięcia okiem pozbędą się nas, gdy tylko przestaniemy być korzyścią a staniemy się jakimkolwiek problemem. Bez znaczenia czy jesteśmy ludźmi czy humanoidami; jesteśmy dla nich tylko cyferką na papierze, bez świadomości, uczuć i jakiegokolwiek znaczenia. Tylko cyfra na drodze do optymalizacji procesu. Drugi tor to dotykanie tematu: gdzie kończy się ludzkie prawo do kontroli nad sztuczną inteligencją i w którym momencie można powiedzieć o samoświadomości i co nas tak naprawdę różni od humanoidów – identycznych z ludźmi – różniących się jedynie tym, że są stworzone, a nie urodzone. Jakim prawem dajemy sobie nad nimi przewagę, skoro czują dokładnie to co my? Jest to doskonale podkreślone w spektaklu – ci sami aktorzy grają ludzi i „podobnych do ludzi”. Dochodzimy do tego, że momentami nie możemy określić czy widzimy człowieka czy nie. Dodatkowo nasuwa mi się pytanie: w jaki sposób chcielibyśmy stworzyć sztuczną inteligencję, która nie byłaby dla nas zagrożeniem, skoro nadal sami dla siebie nim jesteśmy? Jak chcemy nauczyć humanoidy dobra, skoro sami jesteśmy nadal targani animozjami, wściekłością i żądzami?
Od strony aktorskiej ta realizacja to jazda bez trzymanki, Maja Pankiewicz prezentuje nam aktorstwo totalne. Od zawsze ciutkę się jej bałem na scenie (zwłaszcza jak miała w rękach ostre przedmioty), ale tutaj naprawdę widzimy rosnącą w jej postaci wściekłość, która w finalnej scenie zostaje wypuszczona w tak niesamowity sposób i z taką klasą, że naprawdę dałbym się jej gonić po domu strachu z maczetą.
Niezmiennie Daniel Dobosz jest najpiękniejszy i kolejny raz pokazuje jaką ma klasę i piekielne umiejętności. Mógłbym patrzeć na niego do oślepnięcia. Dodatkowo sceny w których jest razem z Mają Pankiewicz są nieziemskie (zwłaszcza rozmowa na temat ich pierwszego spotkania, które zdarzyło się dwukrotnie).
Dodatkowo dołożę do tego zestawu Sonię Roszczuk. To, jak kreuje swoją postać na scenie, to, jak jest zimna i jak świdruje oczami powinno być nielegalne. Naprawdę przyjemnie się ogląda taką rolę na scenie. Od dawna była wspaniała (np. w „Kowbojach” Ani Smolar czy „Żonach Stanu…” Wiktora Rubina), ale tutaj naprawdę mam wrażenie, że pokazała całe mięcho, które w niej jest i czekam na więcej, żeby się móc jeszcze bardziej bać i jeszcze bardziej zachwycać.
Ponadto - szczere owacje na stojąca dla operatorów kamer: Iwo Jabłoński i Gloria Grünig wykonują tytaniczną pracę nakręcając tę skomplikowaną maszynę, będąc naszymi oczami, ale cały czas poza naszym wzrokiem.
Dlaczego więc na wstępie mówiłem, że miałem trochę racji z tym, że nie zawsze spektakle muszą wychodzić, skoro piszę o nim w samych superlatywach? Ano dlatego, że nie zniszczyła mnie emocjonalnie ta produkcja. Wychodziłem o wiele bardziej pogruchotany z „Rohtko”, a już na pewno bardziej pogruchotany z „Akropolis”. Ale to nie zarzut, po prostu to nie jest mój temat, o którym myślę na co dzień i o który się boję co noc.
Podsumowując: Twarkowski znowu to zrobił. Zrobił wybitne dzieło, które mam nadzieję będzie długo grane, żeby każdy mógł to zobaczyć, bo to nadal nowa jakość w teatrze. Dopracowany w każdym calu: wizualnie, muzycznie, aktorsko; ze szczyptą humoru z ogromnym ładunkiem emocjonalnym i nie o dupie Maryni, tylko o istotnym temacie. Bo nie sztuka zrobić coś, co jest tylko ładne albo tylko mądre. Sztuką jest zrobić coś, co przyciąga, a jak już podejdzie się bliżej, żeby nasycić oczy to wbija z zaskoczenia szpilę prosto w serce i prosto w mózg. Minęło już kilka dni od obejrzenia „The Employees”, a ja nadal o nim myślę. Kocham spektakle, które zakotwiczają się we mnie i nie chcą odejść.
Naprawdę marzę o tym, żeby Łukasz Twarkowski wyreżyserował moje życie. Chciałbym tak pięknie umierać jak bohaterowie jego spektakli, wśród ogłuszającej muzyki i porażających błysków stroboskopów, a nie na szpitalnym łóżku w ciszy przerywanej piskiem maszyn. Może tak będzie? Może tak naprawdę wygląda umieranie.