EN

6.03.2024, 15:37 Wersja do druku

Teatr atrakcji, ale czy refleksji?

„Powrót Tamary” Michała Buszewicza w reż. Cezarego Tomaszewskiego w STUDIO teatrgalerii w Warszawie. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Krzysztof Bieliński

Powrót do pierwszego „kapitalistycznego przedstawienia” w Polsce jest dla reżysera Cezarego Tomaszewskiego nie tylko pretekstem do teatralno-społecznej retrospektywy i uwypuklenia tematu nierówności społecznych. To też próba pokazania, co w latach 20. wydarzyło się w posiadłości Vittoriale degli Italiani. Bo ile osób w 1990 roku tak naprawdę “Tamarę” obejrzało i czy widzowie byli w stanie zdekodować poszatkowany spektakl?  

Oficjalnie – “Tamarę” Macieja Wojtyszki widział każdy. Bezpośrednio lub pośrednio – nadbudowując wyobrażenia na podstawie opowieści szczęśliwców (?), którym udało się zdobyć bilet, ale też obszernych relacji medialnych, które miały charakter przede wszystkim plotkarsko-tabloidowy. Bez wątpienia premiera była ekskluzywnym wydarzeniem, ale bynajmniej nie sztuka była w nim najistotniejsza. Publiczności pokazywano spektakl na podstawie symultanicznej sztuki Johna Krizanca, a sceny prezentowane były równocześnie w różnych miejscach teatru, co właściwie wykluczało możliwość obejrzenia całości. Taką szansę mieli jedynie recenzenci. 

Premiera “Tamary” w 1990 roku była zatem wydarzeniem nie tyle kulturalnym, ile społecznym. Cena biletu obejmowała spektakl, wykwintny poczęstunek, składający się między innymi z polędwicy “Czarnolas” i sałat z egzotycznymi dodatkami, ale przede wszystkim – iluzję prestiżu, luksusu i statusu. Do Teatru Studio chciał się dostać każdy aspirujący do miana elity kraju, który ledwo wyswobodzony, pchał się uparcie w ramiona nowej pułapki – konsumpcjonistycznego, bezwzględnego kapitalizmu, w którym wygrywa silniejszy. Ale kto wtedy o tym myślał? 

Kartonowa i fasadowa rzeczywistość lat 90. to pierwsza część spektaklu “Powrót Tamary” na podstawie tekstu Michała Buszewicza. Wprowadza w nią Mariusz Wysocki (Mateusz Smoliński), równolatek “Tamary” – gdy on przychodzi na świat i wita go pierwszym okrzykiem, jego ojciec stoi w kolejce po bilety do teatru. Trzydziestoletni mężczyzna próbuje zrozumieć fenomen przedstawienia, które sprawiło, że nie miał okazji przywitać się z tatą w pierwszych godzinach życia. Przebieg tych wydarzeń poznajemy w przyspieszonym tempie. Przed teatrem tłumy, reporter zaczepia kolejnych aspirujących widzów i pyta, dlaczego tak bardzo zależy im, żeby obejrzeć “Tamarę”. Tu się ktoś awanturuje, tutaj bokiem, poza kolejką przemyka Agnieszka Osiecka. Bo społeczna równość to ułuda. Patrzymy na widownię “traumą ogarniętą”, zdegradowaną, zadeptującą, źle wychowaną. Ta widownia to fundament nowej klasy średniej. Ten smętny nastrój doskonale oddaje scenografia duetu BRACIA (Agnieszka Klepacka i Maciej Chorąży), bo chociaż stojące na scenie kartony związane są z selekcją rekwizytów pospektaklowych, to jednak przywołują jednoznaczne skojarzenia z kruchą konstrukcją naszego kraju. 

W tyle sceny, ponad tekturową ścianą, widać Vittoriale degli Italiani, które zwiastuje, że już za chwilę poznamy kolejną warstwę tej opowieści. Opowieści, która jedynie odbija się od rozentuzjazmowanego i spragnionego obfitego poczęstunku tłumu, ale sensu szuka znacznie głębiej. Zresztą – ten pęd konsumpcjonistyczny nie uległ osłabieniu. W scenie licytacji nikt nie jest zainteresowany artefaktami po “Tamarze” – lata później uwagę gości nadal bardziej przykuwa stół zastawiony słodkościami i przekąskami. Czekają tylko na moment, by rzucić się na platformę oddzielającą widownię od sceny, na której stoją wazy, patery i półmiski. I się rzucają. 

Kartonowa ściana unosi się i zaczyna się druga część – to historia, której większość widzów w latach 90. nie miała okazji obejrzeć w całości z powodu poszatkowania scen i rozrzucenia ich w przestrzeni. Przenosimy się do 1927 roku, czasów młodego faszyzmu. Twórcy – ponownie – w przyspieszonym tempie przeprowadzają nas przez główne wątki sztuki Krizanca. Gabriele D’Annunzio (świetny Jan Peszek) w swojej posiadłości oczekuje polskiej malarki Tamary Łempickiej (doskonała kreacja Soni Roszczuk), licząc na kontynuację korespondencyjnego romansu (nie doczeka się). Ta część spektaklu jest chaotyczna i dynamiczna – słychać wystrzały pistoletu, za chwilę odzywa się pianino, wszystko wiruje, postaci załatwiają swoje sprawy. Wątki miłosne i erotyczne przeplatają się z politycznymi. Zdaje się, że i w tym roku nie wszyscy widzowie obejrzą spektakl w całości – dwie kobiety siedzące obok mnie po kilku szeptach, że nie rozumieją, co się dzieje, wychodzą. Rolę buntownika-socjalisty Mario Tassy przejmuje natomiast, co zdaje się zabiegiem nieprzypadkowym, Mateusz Smoliński, który wcześniej był Mariuszem Wysockim. Jednak żadnej rewolucji się nie doczekamy. Historia lubi się powtarzać, a rewolucja umierać. 

Twórcy atrakcyjnym wizualnie “Powrotem Tamary” zasiewają ziarno, sugerują czujność i uważność. Czy ostrzegają przed faszyzmem, który coraz wyżej podnosi łeb? Być może. Trudno jednak jednoznacznie wyczytać ten wniosek ze spektaklu. Część dotycząca włoskiego faszyzmu pozostaje właściwie bez komentarza, to bardziej odtworzenie wątków, których widzowie okresu wczesnego kapitalizmu w Polsce nie mieli szansy połączyć. Trudno wyłapać tu relacje i napięcia na linii faszyzm-nowoczesność-kapitalizm. Być może jest to zabieg celowy, żeby dodatkowo nie dociążać spektaklu, który i tak zagęszcza warstwowa konstrukcja i kolejne tropy interpretacyjne. Dla jednych może być to zatem spektakl o spektaklu, spektakl-atrakcja o wspomnieniu, o pierwszych miesiącach transformacji; dla innych o narodzinach faszyzmów – tego włoskiego lat 20. i tego, którego nowoczesna odsłona ujawnia się coraz wyraźniej. Kolejni po prostu wyjdą. 

Tytuł oryginalny

Teatr atrakcji, ale czy refleksji?

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Alicja Cembrowska

Data publikacji oryginału:

06.03.2024