Od dwóch sezonów przed każdą premierą w Teatrze im. Estery Racheli i Idy Kamińskich w Warszawie wstrzymuję oddech z napięciem: "Czy to już?". Po czterdziestu latach dyrekcji Jana Szurmieja jedyna w Polsce scena dedykowana sztuce żydowskiej zaczęła otwierać się na nowe tematy - po premierze "Walizki" pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.
Przez kilka dekad można było na niej zobaczyć głównie spektakle, które konserwowały zinfantylizowaną wizję utraconej części kultury Europy. Historie o świecie wytrzebionych sztetli zaplatano w radosne korowody lub czarne kiry żałobne. A przecież od dawna nie obowiązuje już zasada "Żyd dobry, o ile śpiewa, tańczy czy żartuje i niczego się nie domaga". Pojawiły się książki Tomasza i Ireny Grossów, nowe dramaty ("Nasza Klasa" Tadeusza Słobodzianka, "Utwór o Matce i Ojczyźnie" Bożeny Keff), filmy, projekty multimedialne (m.in. reprezentującej Polskę w Wenecji Yael Bartany), prowokacyjne akcje (Rafała Betlejewskiego), refleksyjne instalacje (Mirosław Bałka), przedstawienia (choćby "Dybuk" i "(A)pollonia" Kzysztofa Warlikowskiego). Na festiwale sprowadzano spektakle artystów "trzeciego pokolenia", czyli wnuków ofiar Holocaustu, próbujących na nowo określić tożsamość własną i swoich przodków. Na uniwersytetach ruszyły studia nad pamięcią, tr