O dwóch rocznicach rozmyślania.
Jeszcze niedawno rocznice tego Teatru były przypominane w wielu mediach, uczelnie (zwłaszcza krakowskie i KUL) organizowały w różnych ”leciach” specjalne konferencje, TVP przyrządzała wspomnieniowe programy. Wszystko to było rodzajem spłacania długu za dziesięciolecie przemilczania sceny, którą skazano na niebyt, a która miała w swoich dziejach bohaterskie epizody, stworzyła osobny nurt zapisany w historii teatru, znalazła gorących zwolenników, była wzorem dla decydujących się na uprawianie sztuki słowa. Przypływ zainteresowania, owo spłacanie długu nie wzięły się znikąd. Powód był zupełnie oczywisty – jeden z artystów i współtwórców tej sceny został powołany na Stolicę Piotrową jako Jan Paweł II
Oczywiście, mowa o Teatrze Rapsodycznym – scenie, której aktorem był młody Karol Wojtyła. Wystąpił w okupacyjnych premierach, już wcześniej, w latach nauki w wadowickim liceum, zetknął się z Mieczysławem Kotlarczykiem – przyszłym twórcą tej sceny, a ich przyjaźń przetrwała dziesiątki lat. Wojtyła utrzymywał kontakty z Kotlarczykiem i wtedy, gdy był klerykiem, a potem księdzem i kiedy został biskupem krakowskim.
Teatr Rapsodyczny był konspiracyjną sceną, powołaną przez katolicką podziemną organizację Unia. Dał pierwszą, tajną premierę 1 listopada 1941 roku – rapsody z mistycznego eposu Juliusza Słowackiego Król-Duch. Zarazem była to pierwsza artystyczna obecność idei Teatru Słowa (taka była pierwotna nazwa grupy), inscenizującego wielkie dzieła polskiej literatury niescenicznej. Kilka lat później, wspominał tę premierę Tadeusz Kudliński: „Ciemna kotara, na niej zawieszona blada maska poety, czarny fortepian, na nim świecznik i egzemplarz Króla-Ducha, przełożony barwnymi wstążkami – to była całą dekoracja tego teatru. Wrażenie tego wieczoru było przejmujące; piękno arcy-poematu wycyzelowane, wyrzeźbione słowem, szlachetnie brzmiącym, wymuzycznionym; idea wyłusknięta jasno, przejrzyście, w doskonałym wyborze dramaturgicznym.” W czasie okupacji Rapsodycy zagrali jeszcze Beniowskiego, Pana Tadeusza, a także programy konstruowane z osobnych wierszy – Hymny Kasprowicza, Godzina Wyspiańskiego, Portret artysty(wiersze C. K. Norwida).
Po wojnie wyszli z „zakonspirowanej katakumby”, aby – cytując Kotlarczyka – „szerzyć nabożeństwowy kult wielkiego Słowa naszych Największych”. To był najświetniejszy okres – powstały wybitne spektakle: Eugeniusz Oniegin, Bieniowski, Pan Tadeusz, Lord Jim Zarazem coraz trudniejsze było istnienie zespołu, który nie chciał grać repertuaru „zaangażowanego” w problemy budownictwa socjalistycznego. Na zjeździe ZASP w lutym 1953 roku w wystąpieniu ministra kultury Włodzimierza Sokorskiego znalazł się taki fragment: „Nie będę apelował do kolegi Kotlarczyka, który dał na tym Zjeździe przykład, że nie chce zrozumieć niczego z naszej epoki, że żyje ciągle w starej, minionej atmosferze politycznej i artystycznej”. Los Teatru był przesądzony.
Październikowe przemiany w Polsce dały nadzieję na reaktywację, rozlegały się apele intelektualistów. Wreszcie zabiegi Kotlarczyka uwieńczył sukces, 27 listopada 1957 roku zagrano Legendy złote i błękitne, adaptację Króla-Ducha, jako nawiązanie do pierwszej okupacyjnej premiery. Opinie krytyki zawierały się między dwoma biegunami: „epos narodowy ujęty w monumentalny fresk” i „ legendy złote i fałszywe”. Kotlarczyk z jednej strony kontynuował linię inscenizacji dzieł niescenicznych (z kolejnymi wersjami Pana Tadeusza, Eugeniusza Oniegina), z drugiej – „rapsodyzował” wielką dramaturgię polską i światową – Akropolisi Legendę Wyspiańskiego, Fausta Goethego, Dziady Mickiewicza. Wierność własnej tradycji powoli przemieniała się w skostnienie, rygor pełnego oddania się Teatrowi skutkował coraz gorszą jakością zespołu aktorskiego. Władza nie mogła darować religijnych manifestacji Kotlarczyka (wystarczy spojrzeć na znak TR) i ten element okazał się decydujący. W maju 1967 roku Rada Narodowa Krakowa postanowiła – Teatr Rapsodyczny przestaje istnieć. Nie pomogły protesty środowiska nauki, nie pomógł apel kardynała Wojtyły.
A potem – im dalej od ostatniego spektaklu, tym głębszy niebyt. Niesprawiedliwy. Bo przecież ogromny był wpływ Kotlarczyka i Teatru Rapsodycznego na rozwój ruchu recytatorskiego, na narodziny i rozkwit czysto polskiego zjawiska, jakim były teatry poezji (ponad 1000 zespołów w festiwalu w 1960 roku). Przemiana dokonała się po 1978 roku – 16 października Karol Wojtyła został wybrany na papieża. Zaczęto ze wszystkich stron opisywać jego życie, musiał pojawić się wątek Teatru Rapsodycznego i osoba twórcy. Jak najsłuszniej. Sam Wojtyła w liście do Zofii Kotlarczykowej, napisanym zaraz po śmierci Kotlarczyka, naprowadzał na ten trop, pisząc, że długa przyjaźń i obcowanie „pozostawiły we mnie jakąś szczególnie uprawioną warstwę gleby, która wciąż żyje”. (Po latach badacz przekonująco dowiedzie, że poglądy Wojtyły na temat Słowa, misji sztuki i artysty „w znacznym stopniu krystalizowały się w okresie przyjaźni z Kotlarczykiem”.) Ruszyła fala wspomnień o Teatrze Rapsodycznym, pojawiały się publikacje prasowe i książkowe. Na 50-lecie powstania Teatru ukazała się książka ...trzeba dać świadectwo pod redakcją Danuty Michałowskiej, krakowska szkoła teatralna zorganizowała tygodniowe (3 – 10 listopada 1991) obchody. Następne lata przyniosły monografie, wystawy, premiery sztuk Karola Wojtyły. Wielkim dokonaniem była monografia Jana Ciechowicza Dom opowieści. Ze studiów na Teatrem Rapsodycznym Mieczysława Kotlarczyka (1992).
Wolno sądzić, że ostatnim znakiem tego wybuchu zainteresowania było wydarzenie przygotowane na 70-lecie Teatru Rapsodycznego przez Towarzystwo Kultury Teatralnej i Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana. We wcześniejszych latach ukazały się ważne rozprawy nowych badaczy – Los artysty w czasach zniewolenia (2007) oraz Teatr Jednego Aktora Danuty Michałowskiej (2011) Jacka Popiela i Promieniowanie rapsodyzmu Katarzyny Flader-Rzeszowskiej (2008). Oboje autorzy, także Jan Ciechowicz i Tadeusz Malak przedstawili wykłady (wracamy do 70-lecia) na konferencji naukowej Dlaczego trzeba pamiętać o Teatrze Rapsodycznym, Danucie Michałowskiej udział uniemożliwiło pogorszenie stanu zdrowia, ale przysłała tekst wystąpienia – został wydrukowany w „Scenie”. W koncercie Odpowiednie dać rzeczy – słowo! hołd złożyli najznamienitsi artyści polskiej sceny. To było 30 października 2011 roku. Miałem w tym wydarzeniu swój udział – byłem autorem zamysłu programowego, nadałem kształt konferencji. (Informacje o programie znajdzie Czytelnik w końcowej części „Sceny”, w dziale Archiwum.) Z Teatrem Rapsodycznym zetknąłem się dużo wcześniej. W połowie lat 60. widziałem w Krakowie szóstą chyba wersję ongiś legendarnego Eugeniusza Oniegina, na I Warszawskich Spotkaniach Teatralnych (1966) obejrzałem Poloneza Bogusławskiego. To były złe spektakle – nadęta pustka, kryta samozadowoleniem kiepskich aktorów-deklamatorów, celebrujących SLOWO („l” zamiast „ł” nie jest pomyłką). Mogłem wtedy na poczekaniu wskazać 20 amatorskich teatrów poezji o niebo lepszych, bo prawdziwych, szczerych w swych wypowiedziach. Potem jednak wszedłem głębiej w koncepcję i losy Rapsodyków, dużo pomógł mi Tadeusz Malak – opowieściami, dokumentami. Te sprawy stały się trwałym elementem moich zajęć na instruktorskich warsztatach i seminariach Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego, a od końca lat 80. programu wykładów w Akademii Teatralnej. Działania na 70-lecie były naturalną konsekwencją.
*
W zasadzie rok 2021 powinien nakazać mi powrót do Rapsodyków, podjęcie wyzwania do kolejnego, rocznicowego przywołania pamięci. Parokrotne godziny myśli nie zachęcały do nawrotu. Bolesne odejście Tadeusza Malaka, potem tragiczna śmierć Jana Ciechowicza, zmniejszyły przyjacielski krąg; covidowa rzeczywistość nie zachęcała do próby zwołania aktorów na koncert SŁOWA. Jednak pojawiła się nadzieja, że 80-lecie nie przejdzie niezauważone. W połowie roku wpadłem na ogłoszenie o szykowanej międzynarodowej konferencji Wojtyła–Grotowski &. Organizatorzy związali to zdarzenie z setną rocznicą urodzin Wojtyły. Można i tak. Wprawdzie stwierdzenie, że chcą zobaczyć „dwie propozycje nowoczesnego myślenia o teatrze – w Polsce i na świecie” zabrzmiało mi nazbyt odkrywczo, to przecież co innego odkrywać, a co innego odnosić się do tego, co odkryte i wielekroć potwierdzone – tu nie ma pola dla fantazji. Zwłaszcza, że w dalszym wywodzie tekst programowy brzmiał obiecująco: „Przestrzeń duchowa, która rozciąga się pomiędzy Wojtyłą a Grotowskim, nie zamyka się w granicach wyznaczonych przez te dwa nazwiska – ani historycznie, ani ideowo, ani osobowo – lecz otwiera się na dziedzictwo i na kontynuacje, i na konfrontacje też...”. Jeżeli otwiera się na dziedzictwo, to niektóre sprawy/fakty są oczywiste – jak Grotowskiego nie da się widzieć bez pamięci o Stanisławskim i Osterwie, tak Wojtyła domaga się przywołania Kotlarczyka. Wszelako to, co oczywiste dla weterana, okazało się bez znaczenia dla organizatorów konferencji (18 – 20 listopada). W programie nazwisko Kotlarczyka pojawiło się tylko w tytule wystąpienia o technice pracy aktora. Pomyślałem, że to nazbyt dziwne. Znalazło się miejsce dla Berenta, Baczyńskiego i Miłosza (pewnie dziwią się na wiekuistym zesłaniu), dla takich współczesnych gigantów pióra i myśli, jak Fajfer, Bieliński i Jakubowski, a nie ma dla nauczyciela, przewodnika i przyjaciela... Napisałem (2 listopada) do Instytutu Teatralnego, organizatora przedsięwzięcia. Wyznałem, że jestem przejęty obfitością referentów, zasięgiem sesji i szerokością problemową. A potem zwierzyłem się dlaczego memu myśleniu o konferencji towarzyszy niepokój:
Jego przyczyną jest stan, który dobrze nazywa określenie znane w dziedzinie nauki o ewolucji – brakujące ogniwo. Wydaje się, że podjęcie próby badania „religijnego horyzontu teatru i dramatu” powoduje pewne nieuchronne skutki. Dobrze jest punktem wyjścia uczynić ważne, głośne zjawiska, bądź nazwiska. Nie jest dobrze, gdy te nazwiska/zjawiska są pozbawione swojego źródłowego kontekstu. W przypadku Karola Wojtyły w sposób oczywisty jest nim Mieczysław Kotlarczyk. Nie da się zrozumieć, a tym bardziej badać teologii teatru i filozofii dramatu (pożyczam zwrot z tytułu jednego z konferencyjnych referatów) Wojtyły bez przynajmniej przypomnienia z kim wchodził na teatralną drogę, kto był mu przewodnikiem i mistrzem, w sferze jakiej wizji teatru przeszedł akt inicjacji i pierwszych samodzielnych kroków. Oszczędzę dalszych przypomnień, ograniczę się do dwóch faktów: lata gimnazjalne Wojtyły w Wadowicach, Teatr Rapsodyczny. Bez najmniejszego ryzyka można postawić tezę – nie byłoby teatralnego Wojtyły bez Kotlarczyka.
Oczywiście, organizator może oznajmić: nikt takiego tematu nie zgłosił. W moim przekonaniu organizator jest nie tylko zbieraczem ofert, ale także i przede wszystkim sprawcą działania poznawczego. Na wypadek gdyby Instytut dostrzegł potrzebę dopełnienia programu, dodaję koleżeńską podpowiedź: najważniejszym dzisiaj badaczem przywołanego obszaru jest Prof. Jacek Popiel, naukowymi kompetencjami dorównuje mu Prof. Katarzyna Flader-Rzeszowska.
Już na zakończenie. Po napisaniu tego listu pozostawiłem sobie „dzień wolny” przed wysyłką. Wczoraj minęła 80. rocznica pierwszej premiery Teatru Rapsodycznego (z Karolem Wojtyłą w obsadzie) Dzisiaj przejrzałem wszystkie portale teatralne. Ani jednej wzmianki. Ani śladu pamięci.
*
Okazało się, że pisałem na Berdyczów. Cóż mogę jeszcze dodać? Może kawałek wiersza Noblistki?
Umarłych wieczność dotąd trwa,
dokąd pamięcią im się płaci (…)
Ta nasza nad zmarłymi moc
wymaga nierozchwianej wagi…
Nierozchwianej wagi. Warto zapamiętać.