„Sztukmistrz z miasta Lublina” Isaaca Bashevisa Singera w reż. Jana Szurmieja w Teatrze Polskim w Szczecinie. Pisze Daniel Źródlewski na portalu Teksty Źródłowe.
„Sztukmistrz z Lublina” to opowieść o losach lekkoducha Jaszy Mazura, utalentowanego artysty cyrkowego, ale też przebiegłego życiowego (!) akrobaty i iluzjonisty. Obok zdobywania artystycznych umiejętności, laurów i sławy zdobywa… kobiety. Pochłonięty lumpą nie zważa na nic – ani na rodzinę, ani na przyjaciół, a co dopiero jakieś obyczaje czy prawo (moralne lub cywilne). Ucieka od żydowskich tradycji i religii, a swoimi występkami wyzywa Boga na osobliwy pojedynek. Im więcej bezczelnie „broi”, tym bardziej spodziewa się boskiej interwencji, ale ta nie następuje. Brak nadprzyrodzonych znaków ośmiela go jeszcze bardziej do prób przekraczania kolejnych granic. Kara nadejdzie, ale nie taka o jakiej myślał, i nie w momencie, w którym się spodziewał…
Gdyby chcieć powieści Isaaca Bashevisa Singera dodać podtytuł, ten mógłby brzmieć: „między sacrum a profanum”. Okładkę mógłby zaś zdobić fragment obrazu Pietera Bruegla „Walka karnawału z postem” (1559). Pewnie taki podtytuł i podobną ilustrację może mieć jeszcze tysiąc powieści, napisanych na przestrzeni wieków. Swoją drogą ciekaw jestem jak wielka musiałaby być biblioteka mieszcząca wszystkie dzieła z takim archaicznym prekursorem hasztaga #święte/świeckie. Singerowi przypowieść o odwiecznym konflikcie udało się podać w sposób bardzo prosty, wciągający i po prostu piękny. To ostatnie udało się dzięki osadzeniu historii w naturalnym dla autora świecie judaizmu o zachwycających obrzędach i kulturze. To pewnie zapewniło mu nie tylko nagrodę Nobla, ale też powszechność lektury.
Wydana w 1960 roku powieść kolejną szansę otrzymała w 1986 roku, gdy do teatralnej adaptacji Jana Szurmieja we Wrocławskim Teatrze Współczesnym muzykę napisał Zbigniew Konieczny, a słowa pieśni (songów) Agnieszka Osiecka. Spektakl przez blisko dekadę nie schodził z afisza, a zdobycie biletów graniczyło z cudem. Nie dziwi zatem, że później Szurmiej zdecydował się na swoisty pochód nowych interpretacji przez polskie sceny. A gdzie proponował produkcję tam był sukces – artystyczny i frekwencyjny. Do dziś był zaangażowany w realizacje „Sztukmistrza…” przynajmniej dziesięciokrotnie (od reżyserii, przez ruch sceniczny, po konsultacje judaistyczne).
„Sztukmistrz z Lublina” mówi o pewnym opamiętaniu, albo odnalezieniu proporcji. Może tak: Singer próbuje pokazać jak dobrze żyć. Miłość i pożądanie, z natury piękne, pokazuje jako drogę zatracenia. Tylko czy Jasza jest złym człowiekiem? Nikomu kto potrzebuje nie odmówi, nawet jeśli to cyniczne. Każdej ze swoich kochanek próbuje uchylić nieba. Prawda? Jego historia czytana w XXI wieku to trochę taka niemożliwa, już mało aktualna, baśń dla dorosłych. W coraz bardziej zlaicyzowanym świecie coraz trudniej odczytywać znaczenia religijnych moralnych prawd.
Archaizm „Sztukmistrza…” przykuwa uwagę, cieszy i przydaje się w rozumieniu dość praktycznym. To wyjątkowa artystyczna, ale też życiowa mądra przygoda. Singer, a za nim Szurmiej, dla zrozumienia przepaści między tym, co karnawałem, a co postem, tworzy dwa światy. Tym pierwszym jest przestrzeń sakralna w duchu judaistycznym, druga zaś to zwykła obyczajówka pełna człowieczego pożądania, egoizmu i przekory.
Synagoga dla Żydów to nie tylko miejsce rytuału, ale też siedziba Kahału (קהלה) – podstawowej jednostki gminy żydowskiej, gdzie stanowi się prawo, nie tylko moralne. Ortodoksyjne odłamy judaizmu pełne są restrykcji i zakazów zupełnie niezrozumiałych dla znacznej części zachodnich społeczeństw, których wiara jest oparta na Dekalogu czy kościelnych przykazaniach z Katechizmu Kościoła Katolickiego czy Luterańskiego. Nie ulega wątpliwości, że żydowskie rytuały są jednymi z najpiękniejszych pośród wszelkich religijnych uniesień. Archaiczne, pełne zdobnej symboliki i oryginalnych gestów obrzędy przetrwały do współczesności niemal niezmienione. Jan Szurmiej zaproponował ich wręcz etnograficzną rekonstrukcję. Szczególnemu znaczeniu tej pracy w Szczecinie dodaje fakt, że w tutejsza Gmina Żydowska jest nieliczna i od co najmniej kilku dekad nie można było regularnie odmawiać tradycyjnych modlitw, do których potrzebne jest kworum dziesięciu mężczyzn (minjan - מִנְיָן). Na scenie Teatru Polskiego mamy zatem symboliczne zadośćuczynienie za te wszystkie lata! W scenach synagogalnych oglądamy męską część zespołu Teatru Polskiego, wszyscy w tałesie, z przytwierdzonymi do ramienia i czoła filakteriami, z jarmułkami na głowach, doczepionymi pejsami albo długimi brodami. Kołyszą się miarowo, zwróceni twarzami ku Jerozolimie, upraszając się powrotu do Syjonu. Prośby wznoszą śpiewając i tańcząc, bo właśnie taniec w judaizmie jest główną formą uwielbienia i świętowania. Szczególnie tak charakterystyczny dla żydowskich obrzędów taniec po kole – hagag. Bo przecież „jak człowiek tańczy to tak jak by się dwa razy modlił!”. Aktorzy zdają się to doskonale wiedzieć, a może nawet czuć, choć wątpię, by któryś z Panów był wyznania mojżeszowego. Ta prawda, którą udaje im się przekazać, oznacza znakomite przygotowanie ról, nie tylko muzyczne i choreograficzne, ale też w znaczeniu mistycznym. Udało im się uchwycić obecne w judaizmie napięcie pomiędzy ustaloną liturgią z jej sztywnym formalizmem, a nieodzownym w prawdziwej modlitwie nieuchwytnym ładunkiem emocji i spontaniczności. Wszystkie sceny w synagodze to także wspaniała uczta muzyczna. Wybrzmiewają tu nie tylko songi duetu Osiecka/Konieczny, z cudownym „Grajmy Panu”, ale przede wszystkim oryginalne pieśni religijne. W roli Kantora miałem przyjemność podziwiać zaangażowanego gościnnie do szczecińskiego spektaklu, znakomitego wokalistę jazzowego Marka Bałatę. To co zaproponował można śmiało określić muzyczną wirtuozerią albo czarami. Wokalizy Bałaty sprawił, że sceny w synagodze przekroczyły granicę inscenizacji, stając się pełnoprawnym Misterium. W drugiej obsadzie możemy podziwiać Damiana Aleksandra, który dał już wspaniały popis jako Mistrz Ceremonii w „Cabarecie” w reżyserii Adama Opatowicza. Wielki szacunek i wielkie brawa za tę pracę!
„Sztukmistrz…” to spektakl muzyczny, nie mylić z musicalem. Są jednak momenty porywające, niemal musicalowe właśnie, ale niestety w większości scen zbiorowych reżyser potraktował zespół aktorski niczym chór w Operze. Sprowadził postaci do symbolicznej obecności, do tworzenia sztucznego tłumu. Szkoda, bo dynamiczniejszy drugi plan uczyniłby widowiskowo Szurmieja jeszcze atrakcyjniejszym.
Wyłuskujące się z tego tłumu postaci pierwszoplanowe to bardzo rzetelnie opracowane charaktery. Znakomity w swoim rozmemłaniu jest Sławomir Kołakowski jako Wolski, menago Jaszy. Zabawną postać Hermana stworzył Michał Janicki. Świetne role, bez wyjątku, stworzyły wszystkie wybranki tytułowego sztukmistrza. Każda inna, każda intrygująca, każda wyborna. Joanna Pasternak jako Estera (żona) jest pełna cierpliwości i bólu, znakomita jest Adrianna Szymańska (także muzycznie) jako Zewtel, zaś Katarzyna Sadowska jako Emilia – adekwatnie wyniosła i dostojna. Jest wreszcie Joanna Mizgier jako Estrea – to bardzo dojrzała kreacja, pełna czułości i cierpienia. Trudne zadanie miała Natalie Brodzińska, która znakomicie poradziła sobie z rolą naiwnej dziewczynki, wystawionej na obrzydliwe erotyczne zapędy Jaszy. Doceniam muzyczne umiejętności aktorki (gra na skrzypcach), ale epatowanie tym niemal w każdym spektaklu Teatru Polskiego z jej udziałem zaczyna niepokoić.
Skoro „Sztukmistrz…” to i sztuczki cyrkowe! Z wielkim zainteresowanie podglądałem fotorelacje z prób do spektaklu publikowane w mediach społecznościowych Teatru. Za akrobatyczne i cyrkowe przygotowanie odpowiadał Maciej Czarski, za przygotowanie iluzji – Maciej Pol. To co zobaczyłem na scenie przeszło moje oczekiwania! Część zespołu zyskała prawdziwe cyrkowe umiejętności. Od żonglerki, przez chodzenie na szczudłach i jazdę na monocyklu (odważny Piotr Bumaj!), akrobatykę napowietrzną – m.in. chusta wertykalna czy trapez, po pozornie tylko niemożliwe liczne ekwilibrystyczne figury. O cyrkowych wyczynach głównego bohatera poniżej. Tymczasem: Brawo! Brawo! Brawo!
Długo szukałem określenia na to co z postacią Jaszy zrobił Jakub Sokołowski. Mam! On powołał DANDYSA! Tak, jest takie archaiczne określenie, które coraz śmielej powraca na mieszczańskie (metropolitalne?) salony. Dziś za pełnoprawnego dandysa uchodzi ekscentryczny Timothée Chalamet, pozwalający sobie na wyjątkowo ekstrawaganckie kreacje i adekwatne zachowanie. Sokołowski swoją postać jedynie powierzchownie albo symbolicznie umiejscawia w wyznaczonych przez powieść Singera czasie i miejscu. Czyni to poprzez wytworne kostiumy, odpowiednią manierę językową, ale też szarmanckość, hojność i zwłaszcza beztroskę. Gdy wejrzeć w Jaszę/Sokołowskiego głębiej, to zobaczymy w nim absolutnie współczesne zachowania i reakcje, okaże się, że to wszystko to miraż, bo aktor buduje niewidoczny gołym okiem dystans do swojego dandysa. Ośmielę się go nazwać dandysem-dekadentem. Śmiało można czytać tę postać z pozycji „tu i teraz”, jako swego rodzaju projekcję (z jakiegoś onirycznego terkoczącego projektora?). On tak naprawdę przygląda się swojemu bohaterowi, tworzy nie jego karykaturę, ale wartość krytyczną, także owej epoki. Wspaniale przemyślana rola! Pomaga mu w tym uroda z zawadiackim spojrzeniem i zabójczym uśmiechem. Szczególnie, że wymaga wielu zabarwień – to Jasza artysta, Jasza opiekun, Jasza – mąż, Jasza – kochanek, Jasza – zatraceniec. Oprócz aktorskich talentów Sokołowski zachwyca jeszcze sprawnością fizyczną i cyrkowymi umiejętnościami! Jakiejś nadprzyrodzone siły musiały czuwać nad aktorem, by w tak krótkim czasie nauczył się tak wielu sztuczek! Dość wspomnieć napowietrzne popisy akrobatyczne, sprawną żonglerkę, a wreszcie chodzenie na linie z zawiązanymi oczami! Tak! To się nazywa brawura! W produkcjach Teatru Polskiego Jakuba Sokołowskiego oglądaliśmy dotychczas na drugim planie (duża debiutancka rola w 2014 roku, jeszcze przed oficjalnym angażem w zespole TP w spektaklu „Romeo i Julia 1939”). Obecnie coraz częściej na srebrnym i perłowym ekranie. Błyskotliwą kreacją w „Sztukmistrzu…” przebojem powraca na pierwszy plan szczecińskiej sceny. Tak! To się nazywa brawura!
Jest w spektaklu Szurmieja jeszcze jedna wybitna rola. Jej postać nie należy do rozgadanej plejady postaci z rynku czy knajpy, ani też korowodu kochanic Jaszy. Raczej też nie pojawia się na stronicach powieści Singera. A mowa o Kataryniarce, w którą wciela się Dorota Chrulska. Aktorka pojawia się na scenie wielokrotnie, śpiewając niczym mantrę fragmenty pieśni o nieprawdopodobnej historii miłości, przyjaźni i oddaniu – „Oczy tej małej” (tekst Osieckiej, muzyka Koniecznego). Jej sceny „zlepiają” kolejne tematy, kolejne sekwencje widowiska. Mimo dość technicznej funkcji postaci, Chrulska stworzyła najprawdziwszą aktorską i muzyczną perłę, która na długo pozostaje w pamięci widzów. Aktorka nie stąpa po scenie, ona unosi się nad nią trzy centymetry i leci… Ona nie śpiewa, ona czaruje głosem. Ona nie patrzy na widza, ona hipnotyzuje. Zjawiskowe, oniryczne i bezgranicznie piękne.
Autorka kostiumów Marta Hubko zaproponowała stroje wierne z modą okresu czasu akcji. Gdyby stanęły w gablotach muzeum etnograficznego, niczym nie różniłyby się od oryginałów. To dotyczy szczególnie rytualnych ubrań i elementów niezbędnych w religijnych obrzędach. Pyszne!
Scenografia Wojciecha Jankowiaka i Marty Hubki to widowiskowa stalowa konstrukcja, o monstrualnych rozmiarach, jakich dawno na szczecińskich scenach nie oglądaliśmy. Urody i lekkości dodają jej witraże, przeszywając przestrzeń sceny przepięknymi refleksami, mieniąc się pełną paletą tęczowych barw. Wielopiętrowe rusztowania są ruchome, mogą być przestawiane dowolnie, a struktura widowiska zmusza do niestannego powoływania kolejnych przestrzeni. Tak jakby reżyser nie chciał zaufać wyobraźni aktorów i widzów, którzy mogliby przecież zgodzić się na pewną umowność. Obserwujemy zatem nieustanną jazdę wielkich platform, co chwilę też na scenę wjeżdżają niezbędne sprzęty – stół, łóżko, kredens, zegar. Technicy sceniczni mają tu huk roboty, za co notabene wielki szacunek. Niestety rwie to rytm spektaklu, przeszkadza i nieco niszczy mozlnie budowaną atmosferę i sensy.
„Sztukmistrz z miasta Lublina” bez cienia wątpliwości będzie wielkim przebojem Teatru Polskiego w Szczecinie. Dotychczas każdy ze spektakli wieńczy owacja na stojąco. Jestem pewien, że tak będzie do czasu, gdy przedstawienie nie zejdzie z repertuaru. I oby stało się to możliwe późno, bo jest to rzecz nie tylko o wyjątkowej artystycznej urodzie, ale przede wszystkim wielkiej mądrości. Takiej życiowej.