„Ojciec” Agaty Dudy-Gracz w reż. autorki w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Rzeczpospolitej”, dodatku „Plus Minus”.
„Ojciec” Agaty Dudy-Gracz to przypowieść o artyście zafiksowanym na swoim dziele. Co jeszcze jest gotów zrobić dla sztuki oprócz zdeptania własnej rodziny?
Agata Duda-Gracz od roku 1998 robi przedstawienia nasycone swoją potężną wyobraźnią. Jest reżyserką, ale też autorką dekoracji i kostiumów, czasem autorką. Rzadko mierzy się z gotowymi dramatami, częściej są to montaże, kompozycje złożone z kawałków tekstu i z plastycznych wizji.
„Ten świat pulsuje, drażni, czasem olśniewa” – pisałem o jej spektaklu „Ustawienia ze świętymi, czyli rozmowa obrazów”, kolejnym, który zrobiła w Teatrze Collegium Nobilium przy warszawskiej Akademii Teatralnej w roku 2019. Raziły mnie obfite porcje lewicowej ideologii, w tym jej wyraźny problem z Kościołem, a może i z religią w ogóle. Ale porywała teatralna wyobraźnia, inteligencja scenicznego skrótu, sprawne żonglowanie symbolami. Aktorzy są tu niby tylko elementem scenicznych malowideł. A przecież piosenkę Mariusza Urbańca, który jako diabełek przewidywał nieszczęśliwy los pewnego małżeństwa, będę pamiętał do końca życia.
Tym razem w Collegium Nobilium Duda-Gracz postawiła na własny tekst. Tekst o rzeźbiarzu szukającym doskonałości jest inspirowany opowiadaniem austriackiego, choć związanego z Polską, autora Oskara Tauschinskiego „Świętokradztwo”. Ona wystawia go po raz drugi, w roku 2010 pojawił się bowiem w krakowskim Teatrze im. Słowackiego. Teraz, pod tytułem „Ojciec”, grają go studenci zdający dyplom.
To spektakl z gatunku tych, których nie da się może w pełni zrozumieć, ale na pewno można poczuć – do szpiku kości. Przypowieść o artyście tak zafiksowanym na dziele, że depcze własną rodzinę, nie widzi nikogo, a w finale gotów jest do zbrodni, wisi poza czasem. Realia niby wskazywałyby na dawny Gdańsk, ale bohaterowie w ponadczasowych kostiumach mówią współczesnym, często wulgarnym językiem. Zarazem te ich dialogi są śladowe. Częściej mamy do czynienia z pantomimą. Więcej tu czegoś, co nazywamy mową ciała. I te ciała naprawdę układają się w obrazy.
Rzeźbiarz, tytułowy Ojciec, to mistrz sztuki religijnej. Jego walka o perfekcję własnych produktów jest okrutna i chyba dostajemy sugestię, że to poniekąd pochodna okrucieństwa kryjącego się w chrześcijaństwie. W samej jego istocie czy w jego deformacji? Można zgadywać samemu.
Ale to nie jest główny sens przypowieści. Dostajemy drapieżne studium artystycznej obsesji, jakże sugestywne. Pytanie o motywacje autorki, córki znakomitego artysty Jerzego Dudy-Gracza, który malował sceny często pokazujące Polskę i świat w różnych stadiach deformacji. Nie odważę się zastanawiać nad tym kontekstem. Choć ona sama prowokuje pytania, choćby tytułem. Owszem, sceniczny rzeźbiarz ma córkę. Ale czy tylko stąd takie nazwanie mrocznej całości?
Trudno nawet opisać straszności samej scenografii czy szarpiącą trzewia muzykę Łukasza Wójcika-Zawieruchy. Wszystkie postaci poruszające się pośród ułomnych przedmiotów wydają się jakby zdeformowane: abnegacki Ojciec Norberta Panerta, zmarła w połogu, a jednak wciąż obecna Matka Agnieszki Rajdy, niezgrabna Córka Klementyny Lamort de Gail, raz stłamszony, a raz brutalny Czeladnik Stanisława Kaweckiego, nieszczęsny, od początku pasujący do roli ofiary Jur Jana Sałasińskiego. Autorka zażądała od nich szpetoty, nieporadności przeplatanej wszakże z szaleństwem. I oni to jej dali. Ale wyrazy największego podziwu należą się Mikołajowi Łukasiewiczowi. W roli cierpiącej rzeźby dowodzi swojej niemal nieludzkiej sprawności. Co ten facet wyprawia z własnym ciałem?
Z tego grona znałem tylko Kaweckiego i Łukasiewicza, którzy zdążyli zabłysnąć w „Epaminondasie” Stanisława Konarskiego, XVIII-wiecznej tragedii przyrządzonej przez teatralnego tradycjonalistę Jarosława Gajewskiego. Młodzież aktorska wciąż więc bywa wszechstronna. Szkoda tylko, że znów doznałem wątpliwego doświadczenia z premierami aktorskich dyplomów. Koledzy młodych aktorów w roli widzów nie pomagają im, traktując niemal każdą sytuację jak szampańską zabawę, bo przecież oglądają kumpli. Ten rechot, kiedy reszta widowni się nie śmieje, nie przestaje mnie zastanawiać.