„Polak sprzeda zmysły” Michała Buszewicza w reż. autora w Teatrze Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Kamil Bujny w „Teatrologii.info”.
Kto nie ma w domu choć jednego bibelotu, jednej niepozornej, nie wiadomo czemu służącej durnostojki, niech pierwszy rzuci kamieniem! Lubimy otaczać się przedmiotami, gromadzić pamiątki, zawalać się rupieciami, przenosić z szafki do szuflady i z szuflady do szafki stare notatniki, chować w najgłębszych zakamarkach piwnic lub na najwyższych półkach strychu otrzymane gdzieś, kiedyś, od kogoś lub kupione przy jakiejś dobrej okazji przedmioty. Wszystkie z nich są ważne, żaden, rzecz jasna, nie jest zbyteczny – każdy się przecież może przydać! Kiedy? Do czego? Jak? Nie sposób powiedzieć. Pewne jest jednak, że strzeżonego Pan Bóg strzeże i że przezorny zawsze ubezpieczony, więc zamiast wyrzucać, lepiej gromadzić. Michał Buszewicz, wychodząc od reportażu Konrada Oprzędki Polak sprzeda zmysły, wyreżyserował w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu spektakl poświęcony wspomnianym wcześniej zjawiskom – rodzimemu zbieractwu, kolekcjonowaniu i przypisywaniu różnym pozornie zwyczajnym obiektom wartości sentymentalnej.
Opublikowany w 2016 roku reportaż stanowi dla Buszewicza zaledwie punkt wyjścia. Wprawdzie reżyser inspiruje się ukazanymi w publikacji historiami, jednak zawęża swoje przedstawienie do jednego opisanego w książce problemu – fetyszyzowania przez ludzi przedmiotów. Oprzędek, korzystając z internetowych ogłoszeń i forów, starał się ukazać potrzeby współczesnych Polaków, którzy – powodowani samotnością, marzeniami, pożądaniem lub biedą – są w stanie spieniężyć bądź kupić na przykład używaną bieliznę, swój/czyjś wolny czas, rodzinne pamiątki, nerki czy „złoty deszcz”. Buszewicza interesuje nie to, co kontrowersyjne, perwersyjne lub kuriozalne, lecz to, co sentymentalne i związane ze wspomnieniami. Jego postaci, tak jak bohaterowie reportażu, mają uchodzić za reprezentatywnych, typowych Polaków – tym, co ich łączy, jest mania zbieractwa. Jak czytamy w programie, jako naród „lubujemy się we wszystkich starociach, durnostojkach, przydasiach, kurzołapach, duperelach, wihajstrach, szpargałach, pierdółkach i tegesach”. Brzmi to cokolwiek zabawnie, ale bynajmniej nie o ubaw tutaj chodzi. Twórcy, kreując na wałbrzyskiej scenie nieco absurdalny, groteskowy świat, wypełniony różnymi dziwnymi obiektami, pokazują, w jaki sposób konstruujemy własną tożsamość: poprzez zarówno powtarzanie sobie i innym spójnej historii na własny temat (w ramach tzw. tożsamości narracyjnej, opisanej przez Paula Ricoeura), jak i otaczanie się rozmaitymi przedmiotami. Bohaterów spektaklu poznajemy właśnie poprzez posiadane przez nich rzeczy. O tym, kim są, co ich łączy i jakie mają motywacje dowiadujemy się z opowieści o ważnych dla nich pamiątkach: porcelanowych królikach, nierozpakowywanych od lat prezentach, odziedziczonych firankach, swetrach po babci, starych choinkowych bombkach czy niedziałających od dawna zegarach. Wprawdzie protagoniści chcieliby się pozbyć wszystkich tych przedmiotów, gdyż wiedzą, że to w dużej mierze rupiecie, jednak nie potrafią tego zrobić. Bo jak oddać komuś coś, co przypomina o szczęśliwym dzieciństwie? Jak wyrzucić firankę, którą wyhaftowała przed śmiercią matka? Czy miejsce ukochanego swetra jest na śmietniku? To naprawdę poważne pytania.
Reżyser bardzo przewrotnie ukazuje swoich bohaterów: najpierw pozwala nam się z nich śmiać, eksponując w ich zachowaniu liczne paradoksy i absurdy, a później wymusza na widzu okazywanie im współczucia; zrozumienie przychodzi więc tu przez śmiech, a prawda o drugim człowieku – przez błazenadę. Kreowana na scenie rzeczywistość to świat na opak: rządzi nim nie tyle logika i jakiś zrozumiały porządek, ile absurd i nonsens. Dotyczy to nie tylko postępowania postaci, lecz także ich charakteryzacji. Kostiumy, które wraz ze scenografią przygotowała Dorota Nawrot, przypisują protagonistów do różnych porządków czasowych i grup społecznych: niektórzy przypominają kapłanów, inni cyrkowców; jedni noszą królewskie purpury, inni zaś stroje formą przywodzące na myśl kaftany bezpieczeństwa. Wszystko tu się ze sobą miesza, nic do siebie nie pasuje, a na dodatek bohaterowie postępują wbrew temu, co mówią: niby chcą się pozbyć zalegających im przedmiotów, zakładają nawet w tym celu grupę wsparcia, ale nie potrafią przekuć pragnień w działania. Byle firanka, już prawie wystawiona na aukcję, już prawie komuś oddana, nigdy nie zostanie sprzedana, bo zawsze znajdzie się dobry powód, by ją zatrzymać. Wszystkie pamiątki wydają się bowiem ważne i nieważne, potrzebne i zbyteczne jednocześnie. Buszewicz ukazuje więc rozdźwięk między tym, kim jego bohaterowie są, a tym, kim chcieliby niechybnie się stać.
Ciekawie wobec tej psychologicznej rozbieżności prezentuje się scenografia, w której na pierwszy plan wysuwa się wybudowana na scenie… scena. To na niej – mając za sobą, umieszczoną w wielkiej gębie żaby, kurtynę – występują aktorzy, niejako dwukrotnie kodując swoje postaci: nośnikiem poszczególnych historii jest tu nie tyle sam wykonawca (jako odtwórca danej roli), ile przypisany do każdego z protagonistów przedmiot. Bohaterów nie poznajemy bowiem przez obserwację ich zachowania, lecz przez ich sentymentalną opowieść o ważnych dla nich obiektach. W tym ujęciu to nie w osobie, lecz w rzeczach, które ona posiada, tkwi prawda o człowieku; jeśli chcemy się ukryć, schować przed światem, to otoczymy się kuriozami, dziwnostkami, czymś, co zwraca na siebie uwagę; jeśli nie chcemy, by potomni o nas zapomnieli, zostawimy po sobie masę pamiątek; jeśli sami zaś pragniemy tkwić w przeszłości, to będziemy ją kultywować poprzez fetyszyzowanie różnych artefaktów. Radzenie sobie z przemijaniem i życiem to w tej perspektywie nie więcej niż porządkowanie inwentarza, świadome otaczanie się różnymi rekwizytami czy też występowanie wobec innych osób w określonych dekoracjach. Wszystko to dobitnie podkreśla i metaforyzuje wyeksponowana w spektaklu – czy to w formie scenografii, czy w grze aktorskiej – metateatralność i konwencyjność.
Bardzo konsekwentnie w wałbrzyskim przedstawieniu został poprowadzony również ruch (za który odpowiada Marcela Lopez): aktorzy zdają się nie tyle odtwarzać określone grupowe układy choreograficzne, ile – jeśli można tak powiedzieć – ulegać im; sposób, w jaki poruszają się w scenach zbiorowych, przypomina coś automatycznego, odtwórczego, właśnie bardzo steatralizowanego – ni to skodyfikowany przez popkulturę pochód zombie, ni średniowieczny taniec śmierci. Występują przed widzem trochę na prawach jednego organizmu – widać, że prowadzą spektakl wspólnie, zespołowo, w synergii; być może dlatego, że wszystkie postaci, bez wyjątku, łączy ta sama motywacja – chęć zaistnienia i opowiedzenia o sobie. Jako że prawda o człowieku, ta najgłębsza, z trzewi, jest raczej niewyrażalna przy pomocy słów, to bohaterowie szukają dla niej wyrazu właśnie w przedmiotach – prezentowanych jako dowody na istnienie, potwierdzenie, że nie wzięli się znikąd, że stoi za nimi jakaś ważna historia. Grupowa kreacja i zuniwersalizowana choreografia pozwalają spojrzeć na postaci jak na jeden organizm, trupę aktorów, która, wykorzystując rekwizyty, próbuje zaznaczyć, że istnieje oraz opowiedzieć widzowi jakąś prawdę o sobie – wszyscy razem i każdy z osobna. Choć w spektaklu górę bierze właśnie stematyzowana teatralność, nieco nawet cyrkowa konwencja, to bohaterowie nie wydają nam się niedostępni lub obcy. Im dłużej ich obserwujemy, tym bardziej stają się nam bliżsi: zaczynamy bowiem rozumieć, że ich śmieszność nie bierze się z tego, że są niepoważni, lecz z tego, że za wszelką cenę – choć to niemożliwe – próbują ocalić jakąś część siebie i swojego świata. Satyra staje się więc tu nośnikiem prawdy, służy czemuś większemu niż pusty śmiech. Wiara postaci w to, że są w stanie przeciwstawić się czasowi – wyrażana właśnie w kolekcjonowaniu różnych obiektów, opowiadaniu o nich i fetyszyzowaniu ich – potrafi bowiem widza wzruszyć. Wierzymy i współczujemy m.in. postaci Joli (fantastyczna Irena Wójcik!), która w sposobie prowadzenie ściegów hafciarskich w firance wyszytej przez matkę znajduje precyzyjny zapis jej ostatnich miesięcy życia – im bardziej haft niepewny i nieregularny, tym wyraźniej świadczy o słabnących siłach rodzicielki. Bardzo przekonująco wypadają również Mikołaj Krzeszowiec (w historii o zegarze, przy pomocy którego można „przeżywać dni, ale nie życie”) oraz Ryszard Węgrzyn (w opowieści o porcelanowym króliku ze swastyką).
Polak sprzeda zmysły to tylko z pozoru zabawne widowisko o słabości Polaków do otaczania się przedmiotami, różnymi kuriozami i pamiątkami. Tak naprawdę dotyka ono czegoś ważniejszego – strachu przed przemijaniem i traceniem kontroli nad czasem. W tej perspektywie przedstawienie ciekawie koresponduje z dwoma innymi zbliżonymi w wymowie realizacjami – Trąbką do słuchania Weroniki Szczawińskiej z Wrocławskiego Teatru Współczesnego oraz Czartoryską. Artefaktami Miry Mańki z Narodowego Teatru Starego im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. W obu razach opowieść o człowieku i jego życiu zamknięta jest właśnie w przedmiotach: w pierwszym wypadku dotyczy ona starości, w drugiej – polskości, kultywowania patriotyzmu. Buszewicz konsekwentnie prowadzi swoje przedstawienie, dokładnie wiedząc, tak jak Szczawińska czy Mańka, co chce osiągnąć: sprawić, by widz, śmiejąc się z postaci i ich przywar, podjął – jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi – głęboką refleksję nad życiem i jego kruchością. Robi to jednak bez śladu patosu, z lekkością, z niesłychaną wręcz swobodą. Nie udałoby mu się to, rzecz jasna, bez świetnego zespołu. W wałbrzyskim spektaklu widać, że wszyscy aktorzy i wszystkie aktorki świadomie uczestniczą w procesie twórczym, rozumieją swoje postaci i chcą nieść dalej w świat ich historie.
Polak sprzeda zmysły. Tekst i reżyseria: Michał Buszewicz; scenografia i kostiumy: Dorota Nawrot; muzyka: Krzysztof Chodkiewicz; choreografia: Marcela Lopez. Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego (Duża Scena) w Wałbrzychu, premiera 6 października 2023 .