EN

8.07.2022, 13:16 Wersja do druku

Szlachcic według wiewiórki

Wtorek

35 lat minęło od wieczoru, gdym widział Protasiewicza. Dla życia ludzkiego to dużo. Przepaść. W czasie tak rozległym wiele zmienić się może, wiele i wszędzie, od świata poczynając, na twarzy kończąc. Zdarza się nawet, że po latach 35 w lustro patrzysz i przez chwilę nie wiesz, kto zacz. A gdy wreszcie pojmiesz, że to ty - westchniesz: „Czy to możliwe?...". Lecz mimo wszystko - rozpoznajesz się. Jest bowiem na dnie przemian coś niezmiennego. Jakiś ton zamarznięty, jakiś nie do ruszenia odcień, jakaś pestka, po zgubieniu której znika całość, która sobą było, gdyż trwała w niej pestka.

Środa

Gdy ostatni raz widziałem Protasiewicza, był marzec roku 1987. Jeszcze wtedy nie kaszlałem co krok, jeszcze prosty byłem, wyjście na mróz bez czapki jeszcze nie równało się zapaleniu płuc, a bieg schodami na piętro czwarte - żartem się jawił, nie samobójstwem. Tamtego wieczoru marcowego w olimpijskiej formie oglądałem w telewizji Sąsiadów Michała Bałuckiego, tycią, przez Jerzego Wróblewskiego wyreżyserowaną, bezpretensjonalną komedyjkę z życia zajęczo szarej szlachty galicyjskiej końca XIX wieku. Dobroduszny Protasiewicz przybywa oto do domu dobrodusznego Radoszewskiego, aby mu zaproponować kandydowanie w wyborach na sejmowego posła z ich przaśnej ziemi. Pamiętam, dobrze pamiętam - był Protasiewicz postacią normalną. Radoszewski też, jak i reszta figur. Patrzę. Głowa u Protasiewicza zwyczajna i tam tkwi, gdzie głowa u ludzi tkwi. I ręce na swoim miejscu, i nogi na swoim, i brzuch. Wszystko do kupy złożone wedle zamysłu natury lub Boga. Nawet śladu cudacznych niespodzianek z gatunku Pegaz, Centaur bądź w trupie wędrownych kuglarzy kucyk dwugłowy i jajo strusia mniejsze od przepiórczego. Słowem, spokój zwyczajności na ekranie.

Po czym mija lat 35, w Narodowym Starym Teatrze siedzę i premierę Sąsiadów oglądam. Światła gasną, scena się rozświetla, trochę minut dziwacznego prologu mija, lecz wreszcie, jak chciał Bałucki, Protasiewicz do Radoszewskiego przybywa z polityczną sugestią. Wchodzi w blask reflektorów, a ja w potworny popłoch wpadam. Zamykam oczy, otwieram, zamykam... Wierzyć mam? Nie wierzyć? Co robić? Uciekać...? Znów otwieram. Nie chce być inaczej. Przez lat 35 wyrosła Protasiewiczowi z zadka gigantyczna wiewiórcza kita w rdzawym odcieniu! Półtora metra nastroszonej puszystości! Dziurę w zblakłym kontuszu przebiła u zarania i ku niebu wystrzeliła, aby na wysokości głowy Protasiewicza ku światu elegancko wygiąć się obłą końcówką, przypominając o skrzydłach husarii! Bokiem do widowni stojąc - Protasiewicz był wiewiórką wracającą spod Wiednia...! Jak to możliwe? Od 1987 - jak aż tyle mogło zmienić się w teatrze?

fot. Magda Hueckel

Czwartek

Pytania z wtorku są w istocie pytaniami o sztukę czytania. Dokładniej – pytaniami o mordercze moce, co w niewinnym słówku „według" się czają. Reżyser Jędrzej Piaskowski i twórca scenariusza Hubert Sulima sugerują, iż dzieło, co je w Starym pokazali - ten kabaretowy wieczór pod skromnym tytułem Marzenia polskie/Les reves polonais - jest dziełem stworzonym właśnie „według" sztuczki Bałuckiego Sąsiedzi.

Patrzę. Widzę kobietę w tekturowej masce, kobietę, która do snu czyta chłopczykowi w tekturowej masce dzieła zebrane Bałuckiego, a przyświeca im nocna lampka w kształcie muchomorka, czyli żarówka wewnątrz czerwonego kapelusza w białe groszki. Patrzę dalej. W deskach scenicznych grzybnia musi się kryć, bo widzę inne muchomory różnej wielkości. Zwłaszcza największego, trzymetrowego kolosa podziwiam, z prawej strony sceny rozległym kapeluszem o średnicy dwóch metrów trzymającego straż przy gierkowskiej kanapie w salonie Radoszewskiego, któremu na głowie wyrosły rogi żubra. Tak - rogi, tak - żubra. A z lewej strony sceny - czterogałkowe lody sterczą ukośnie, szpicem wafla do góry, jakby je porzucił Polifem, bo mu nie smakowały - Polifem, gdyż cała ta lodowa konstrukcja scenograficzna sięga ponad krawędź balkonu pierwszego piętra, do sufitu niewiele brakuje. Co jeszcze? Żydowi lichwą się parającemu, również urosły rogi, tyle że przeciętne, gdyż krowie, a krowa to przy żubrze banał. Co dalej? Wiejska baba, która w domu żubra służy, jest chłopem we wsiowej sukience i rudej peruce, który do snu na środku sceny się szykuje, wsuwając na się kołdrę w postaci dwuipółmetrowego, filcowego kapcia nocnego, co nim zapewne Polifem - stopa numer 376,5 - w kąt cisnął, gdyż lody niesmaczne były. Widzę też aktorów, którzy grają, że z sybaryckim zachwytem oraz szlacheckim gestem jedzą nienaturalnie wielkie ryby z płótna wypchanego pakułami, przegryzając kiełbasami bodaj pluszowymi...

To koniec ciekawostek? Nie, lecz tyle wystarczy. Reasumując. Oto dzielna i bitna, ulubiona przez Jana III Sobieskiego wiewiórka, na dużej scenie Narodowego Starego Teatru, w cieniu muchomora z atomowych lasów Czarnobyla, opodal niesmacznych lodów o rozmiarach krzywej wieży w Pizie, namawia galicyjskiego żubra w kontuszu na polityczną karierę w gmachu przy Wiejskiej, zaś krówka w chałacie chichra się w kątku, zacierając łapki lepkie od banknotów. Amen.

Dwie wielkie tajemnice rodzą się tutaj. Pierwsza: co na to wszystko niewidzialny Polifem, przyglądający się akcji okiem samotnym? I druga, istotniejsza. Według, według, według... Według jakiego elementarza Piaskowski i Sulima czytać się uczyli, że w słowach opowiastki Bałuckiego doczytali się wiewiórczej kity na tyłku szlachcica spod Krakowa?

Piątek

Przecież sztuczka Bałuckiego to nawet nie jest solidna komedia ani bezlitosna satyra, ułomności świata karcąca niczym mordercze dzieła Moliera lub tkliwe igły Mrożka. To żarcik, tylko żarcik. Ot, urocze głupstewko bez pretensji do naprawiania bliźnich, do nastawiania ich zwichniętych stawów moralnych, patriotycznych, społecznych i Bóg wie jakich jeszcze. Owszem, między słówkami pałętają się w Sąsiadach polskie przywary - politykierstwo, tandetne ambicyjki, sztuka podlizywania się, skłonność do kręcenia interesików na boku, no i oczywiście, jak na prawdziwych katolików przystało, nieusuwalne nieumiarkowanie w jedzeniu oraz piciu - tak, cienkie cienie tych wstydów nadwiślańskich gdzieś tam majaczą w scenicznym drobiazgu Bałuckiego, ale przecież są one tylko i aż ingrediencjami skromnej teatralnej maszynki do wytwarzania u publiki ciepłego uśmiechu przez niewiele dłużej niż godzinę.

Nie po to Bałucki układał Sąsiadów, aby światem wstrząsać, naprawiać go, Wisłę kijem pióra zawracać. Układał zdania, aby świat jedynie uzupełnić półtoragodzinną zabawą lekką i niegłupią, uśmiechem tylko dla

uśmiechu, rodzajowym obrazkiem teatralnym, co sam sobą się bawi zupełnie po nic, w zupełnie żadnej społecznej sprawie. I tyle. Kropka. Koniec.

Niedziela

Przed 35 laty spektakl Wróblewskiego trwał 87 minut, a mały uśmiech opowiastki Bałuckiego kwitł dzięki najzupełniej poważnej, realistycznej grze aktorów. Ryszarda Hanin, Bronisław Pawlik, Gustaw Lutkiewicz, cała reszta - nikomu, w ani jednej sekundzie nie przyszło na myśl mrugnąć do widza morsem: „Rozumiesz, żem ponad te Bałuckiego głupotki jest, rozumiesz, bo ty też jesteś ponad głupotki!". Nikt nie pokazywał wyższości, nie sugerował zblazowaniem, iż wielkodusznie w nawias swej inteligencji bierze graną przez się postać trywialną, głupkowatą. Realnego światka XIX-wiecznej trzeciorzędnej szlachty galicyjskiej nikt nie dławił babilońską poduchą poetyki nie dość, że

kabaretowej, to jeszcze społecznie zaangażowanej.

Według, według, według... Według elementarza, przy wsparciu którego reżyser Wróblewski uczył się czytać, jest oto tak. Kiedy stoi, chłopczyku, napisane, że Ala ma kota, to znaczy, chłopczyku, że Ala ma kota, a nie, że Teresa nie ma świnki morskiej. 35 lat po telewizyjnych Sąsiadach, których urokliwość z tej właśnie elementarnej prawdy się wzięła, tandem Piaskowski-Sulima, Sąsiadów klecąc według prawideł zupełnie innego elementarza - objawia światu trzy godziny toczące się monotonnie Marzenia polskie..., które po kwadransie naprawdę marzeniem się stają, marzeniem widowni o rychłym końcu Marzeń polskich... Zdumiewające! Skąd Piaskowski i Sulima wytrzasnęli morderczą pompkę, przy użyciu której tyci bibelot sceniczny Bałuckiego rozdymali tak monstrualnie, jak fatalnie rokujący uczniowie złapaną w parku nad stawem

żabę, wtykając jej w pyszczek zapalonego papierosa? Kumkający zeppelin! Szalenie zabawny wehikuł.

Poniedziałek

Marzenia polskie... są podobnie zabawne. W rytmie, intonacji przywodzą na myśl bezlitosnego wuja, co na imieninach cioci chce przy suto zastawionym stole prym wieść, więc przez bite trzy godziny, z przerwami na nieodzownego kielicha, wciąż od początku opowiada jeden i ten sam dowcip krótki, mrugając do rodzinki porozumiewawczo, Na przykład dowcip taki: „Przychodzi baba do lekarza, a lekarz też baba!". Albo sentencję: „Od wódki rozum krótki". Albo mądrość: „Nie pchaj palca między drzwi". Albo: „Gość w dom, Bóg w dom". Lub też: „Mądry Polak po szkodzie". W końcu: „Polak, Węgier - dwa bratanki! I do szabli, i do szklanki!". Dokładnie z tego samego zbioru wyjętymi rewelacjami

- banałami o mentalności plemienia naszego, o naszych wadach, ułomnościach i chromej duszyczce - karcą nas Piaskowski i Sulima. Biczują i najwyraźniej są święcie przekonani, że gdy karcenie w poetykę kabaretu wcisną, to tak prędko, tak dobitnie sens ich w pięty nam pójdzie, że od razu po wyjściu z teatru zmienimy się całkowicie i do końca życia będziemy już wyłącznie plemieniem prostym, nie garbatym. Polska uleczona! Polska-drut!

Środa

Kita wiedeńska, dębowy muchomor, kapeć--kajak, krzywe lody z Pizy, żubrzo-krowie ozdoby fryzjerskie, tekturowe maski, płócienno-pluszowe dania obiadowe, jeszcze branie w kabaretowy nawias każdej litery, jeszcze mruganie wyższościowe, i jeszcze ogień ciągły wiców karcących genetyczne wady plemienia całego. A wszystko to faktem scenicznym się stało, gdyż na początku, na samym początku, jeszcze przed pierwszą próbą - przepadł w czytaniu nieusuwalny ton Sąsiadów, ton, bez którego Sąsiedzi mogą być czymkolwiek, bo już nie są sobą. Szlachcic wedle wiewiórki - musi mieć kitę. To logiczne. Wiewiórka wedle szlachcica - koniecznie kontusz wdziać musi. To też logiczne. Jednak wnikliwie patrząc, trzeba zadać trudne pytanie. Mianowicie, dlaczego w tak morderczo, gdyż podwójnie logicznym dziele Piaskowskiego

i Sulimy, wiewiórczano-kontuszowy stworek nie gania po pniu dębowego muchomora, aby między blaszkami pod rozległym kapeluszem szukać orzeszków ziemnych, oczywiście nie-solonych? No, dlaczego? Nowoczesny teatr polski jest jednak wielką tajemnicą.

Paweł Głowacki - krytyk teatralny i recenzent kultury, postać barwna.

Tytuł oryginalny

Szlachcic według wiewiórki

Źródło:

Kraków I Świat nr 7/8

Autor:

Paweł Głowacki

Data publikacji oryginału:

01.07.2022