„Pola Negri. Fabryka snów" Michała Chludzińskiego i Łukasza Czuja w reż. Łukasza Czuja w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Zawsze wyzwaniem są spektakle, które mają opowiedzieć historię znanej
postaci. Albo trzeba mieć oryginalny pomysł, dla owego projektu, a gdy
się go nie ma, to lepiej zarzucić i nie podejmować rękawicy. Gorzej, gdy
nie tak dawno ktoś inny już zrealizował podobny koncept i trzeba z nim
rywalizować, to wówczas trzeba posiadać nie tylko zapał i siłę, ale
jeszcze lepszą ideę. A gdy jest tylko chęć i nie ma więcej nic, co
wtedy? Totalna klapa! I taki efekt mamy w Toruniu, gdy bez pomysłu,
polotu i jakiejkolwiek żarliwości powstał spektakl muzyczny poświęcony
Apolonii Chalupec, czyli wielkiej gwieździe kina niemego Poli Negri.
Można odnieść wrażenie, że realizatorzy porwali się z przysłowiową
„motyką na słońce”, jakby nie wiedząc, że Janusz Józefowicz,
wykorzystując muzykę Janusza Stokłosy, przygotował Politę.
Ówczesne widowisko, reklamowane jako pierwszy na świecie musical w 3D,
mimo swoich niedociągnięć i niedoskonałości, w miarę wiernie opowiadał
muzyką losy, miłości i tragedie życiowe, wspaniałej artystki. Był śpiew,
taniec i humor. Szyk, wizualna atrakcja i kompozycyjna zwięzłość. A w
mieście Kopernika nuda i pseudo atrakcyjna forma. Nic tylko uciec po
pierwszej części.
Miało być świetnie, bowiem nowe przedstawienie przygotował sprawdzony zespół realizatorów Łukasz Czuj, Michał Chludziński i Marcin Partyka. Dokładnie rok temu – pierwsza premiera nowej dyrekcji – wspaniała, muzyczna, śmieszna: Bareja wieczorową porą. Dowcip się iskrzył niczym w kultowych komediach mistrza gatunku, na scenie ruch, emocje, ekstaza. Na widowni brawa, uśmiech, radość. I mogło się wydawać, że sprawdzony model widowiska będzie receptą na kolejne sukcesy. Niestety nadzieja była płonna. Pola Negri. Fabryka snów, z pretensjonalnym odnośnikiem do tytułu Fantazja sceniczna z muzyką na żywo, jest rzeczywiście fantazjowaniem o tym jak nie robić spektaklu, aby nie zanudzić i nie obrazić publiczności. Twórcy robią wszystko, aby skonstruować antyspektakl.
Pierwszy grzech to sześć aktorek obsadzonych w jednej roli Poli Negri. Gdyby one rzeczywiście posiadały kilka odmiennych dramaturgicznych rysów charakteru tytułowej bohaterki, to byłoby o czym rozmawiać, ale niestety połączył wykonawczynie przypadek i kaprys reżysera. Czyżby inscenizator pozazdrościł niedawnego sukcesu Ośmiu kobiet i postanowił konkurować? Nie ma wytłumaczenia dla owego chybionego efektu. Po tym zabiegu ciężko powiedzieć kim była Pola Negri. Chyba kimś bladym, bez charyzmy i uroku. Bowiem bohaterki snują się po scenie, kompozycje taneczne są niezgrane i nietrafione. A wokal pozostawia wiele do życzenia. Jedne panie krzyczą, inne zasługują na dobrą lekcję śpiewu.
Drugi grzech to język. To co zaproponowano to grafomania, która łączy
wikipedyczną wiedzę z pseudowspółczesnymi wstawkami. Liczba wulgaryzmów
wszystkich liter alfabetu osiągnęła pułap niemożliwy. To wszystko
znalazło się w ustach najlepszego producenta Hollywood. I można sobie
pomyśleć – naprawdę tak rozmawiają najwięksi twórcy filmu? Pozazdrościć
komunikacji: sprawna, fachowa, bystra jak spod budki z piwem. Co gorsza
scenarzyści nie wiedzą o czym zrobili spektakl. Bowiem nie jest to
opowieść o Poli Negri, ale o czasach, w których żyła i tworzyła. Jest o
wszystkim: nazistowskich Niemczech, Ameryce czasu wojny, tylko gdzie
jest ta aktorka, ta gwiazda, ta ikona? Gdzie? To bardziej spektakl
historyczny, w którym nasza rodaczka się przewija jako wątek poboczny,
ale na pewno nie jest to opowieść o niej samej. Szczytem niemocy jest
data zakończenia wojny. Panowie realizatorzy – wojna zakończyła się 8
maja 1945 roku, tak w Europie, ale dopiero kilka miesięcy później dla
Stanów Zjednoczonych po zrzuceniu bomb atomowych na japońskie miasta. A
przecież bohaterka opowiada o amerykańskiej rzeczywistości i faktach.
Skóra cierpnie, łzy do oczu płyną.
Grzech trzeci – scenografia. Wygląda jak zbiór magazynów Teatru Horzycy. Jeżeli to ma być ta Fabryka snów, to podobną widziałem w składach w Mumbaju do produkcji Bollywood. Parawany rodem z gabinetu lekarskiego to już szczyt niemocy i gustu artystycznego.
Grzech czwarty – muzyka. Smętna i w ogóle nie wpadająca w ucho, jakby pianista zatracił się w swoim nieudanym koncercie na jedno kopyto. Analogie do kompozycji lat wojny są nieudolną kalką pieśni bólu i nostalgii.
W owym gąszczu niemocy jest jeden blask. On, który miał być partnerem dla Poli Negri, staje się głównym bohaterem. Oczarowuje i zniewala. To John Milton, agent aktorki, a także wcielający się w inne role męskie – Michał Darewski. Jego zniewalający głos, chrapliwy, doskwierający i iskrzący w uszach jest jedyną jasną gwiazdą tego przytłaczającego wieczoru.
Toruńskie doświadczenie jest klasycznym przykładem, gdy zapowiedzi rozminęły się z tym, co można zobaczyć na scenie. Ani to odkrywcze, ani nowatorskie. Nijakie. Wyblakłe i przebrzmiałe. Jeżeli ktoś chciał ośmieszyć Polę Negri, to mu się udało. Po tym spektaklu na pewno Rudolf Valentino raczej by nie zainteresował się jej zniewalającą urodą i bogatym wnętrzem, tak samo jak inni oczarowani nią mężczyźni i ponoć rzesza kobiet. Smutny spektakl o smutnej kobiecie w smutnej tonacji i rozpaczy wiernego widza.