Już od ponad roku, raz po raz, opisuję bardziej lub mniej lokalne zmagania z pandemią koronawirusa. Najczęściej w formie przestrogi, garści informacji z frontu walk podstawowych albo smutnych refleksji na temat zmian, jakie nastąpiły w przestrzeni publicznej.
Osobiście najbardziej odczuwam pandemiczną rewolucję w kulturze, równoważoną przez jeszcze więcej zachłannie czytanych książek, żeby zapomnieć o niezdrowej rzeczywistości. Bywały dni zupełnego przygnębienia oraz felietony poszukujące psychicznej rekompensaty na miarę nowych czasów. W chwilach nadziei i luzowania obostrzeń, w hucznych relacjach wracały emocje z reglamentowanych spektakli, koncertów i wystaw na żywo z połową widowni oraz nakazanym dystansem. Maseczka oddaliła od sztuki wielkie rzesze odbiorców.
Pandemicznym substytutem stały się niepodatne na choroby ekrany komputerów i telewizorów oraz niezawodne fale radiowe. Sieć internetowa proponuje już nie tylko ciekawe filmy i przedstawienia z lamusa. Coraz częściej można za niewielką opłatą (nieporównywalnie niższą niż koszt biletu) lub w wielu wypadkach za darmo, obejrzeć premiery i galowe występy. Wykluczonym cyfrowo pozostaje w większości przekaz programów informacyjnych, które uzależniają od sensacji, wykrzykiwanych na potrzeby oglądalności i politycznych ocen.
W rocznicę pandemicznych lęków, postanowiłem zatem wrócić do prawdziwych bajek, opowiadanych dzieciom przed snem, wystawianych w teatrach lalkowych, radiowych i na scenach dramatycznych. Mój wybór padł na realizację „Szelmostw lisa Witalisa”, w reżyserii Macieja Englerta w warszawskim Teatrze Współczesnym.
Plejada aktorów (ze zmarłym niedawno Krzysztofem Kowalewskim) nagrała spektakl telefonami komórkowymi, a podteksty społeczno-polityczne, których tak obawiano się w utworze Jana Brzechwy w latach stanu wojennego, nic nie straciły na aktualności. Kolejne odsłony przygód dumnego z rudego ogona „prezydenta zwierząt” pokazywały, jak wiele można odnaleźć prawd w literaturze dla dzieci. Wielokrotnie biorąc udział w premierach baśni i przedstawień dla milusińskich, byłem przekonany, że autor pośrednio chce dotrzeć do dorosłego odbiorcy. Nie może być bowiem końca objaśnieniom, niezależnie od wieku, co jest dobre, a co złe. Życiowe dylematy zamazują kontury tych pojęć, ale ich czarno-biała definicja, powinna być wciąż powtarzana.
Już od roku żyjemy w bańce fikcji, które mają pomóc przeczekać czas zarazy. Sami wybieramy narratorów przedłużającej się podróży w nieznane. Doświadczenie ostatnich miesięcy uczy, że lepiej chyba uciec w zwyczajną bajkę, w której Witalis przypomina znanego polityka, niż w rządowe komunikaty, bez ustanku opowiadające bajki nie z tej ziemi.