"Ożenek" Mikołaja Gogola w reż. Pawła Aignera w Teatrze Miejskim w Gliwicach. Pisze Paweł Kluszczyński z Nowej Siły Krytycznej.
Ślubne ceregiele, poszukiwanie drugiej połówki, spełnianie wpajanych od dzieciństwa potrzeb zamążpójścia, umizgi, końskie zaloty, targi, chęć na łatwe podniesienie statusu społecznego, swaty, popisy, prężenie muskułów, strojenie się w ciuszki, przełamywanie lodów… tymi słowy można w skrócie opisać intrygę „Ożenku” Mikołaja Gogola.
Reżyserii tej komedii podjął się w gliwickim Teatrze Miejskim Paweł Aigner, który no cóż… pokazał tę wybitną sztukę w postaci cieszącej oko niewymagającego widza salonowej farsy. Wyszło przeciętnie, a szkoda bo tekst jest błyskotliwy.
W tej prezentacji kojarzenia małżeństwa w Rosji wieku XIX komediowość zawarta jest w charakterach bohaterów. Wiele z cech, które Gogol im przypisał to uniwersalne przywary. Te wszystkie małomiasteczkowości i niezgrabne dążenia do pokazania siebie jako kogoś lepszego nie zmieniły się na przestrzeni wieków, a ich oglądanie bawi świetnie i dziś.
Owładnięty melancholią stary kawaler Podkolesin (Błażej Wójcik) za namową przyjaciela Koczkariewa (Przemysław Chojęta) postanawia zdobyć rękę rozpieszczonej dziedziczki kupieckiego majątku, Agafii Tichonownej (Karolina Olga Burek), szukającej męża tylko wśród szlachty. Ma w tym pomóc specjalistka w dziedzinie swatania Fiekła Iwanowna (Aleksandra Maj). Jak to bywa w życiu, sprawy się komplikują, panna jest wybredna, kawalerowie, noc cóż, pierwszy sort to nie jest, a i Podkolesin w końcu traci ledwie wzbudzony zapał do ożenku. Wszystko to przaśnie okraszone aurą mieszczańskich problemów i przekomarzania, kto jest lepszym kandydatem i ma większy intelekt. Z tej menażerii nie może wyniknąć nic innego, jak tylko ponadczasowa komedia, która wyśmiewając obyczaje, pyta o sens ślubnych ceregieli.
Niestety zabrakło w gliwickim „Ożenku” drugiej strony komediowego medalu. Ma on na celu rozbawić i... tyle. Nic więcej. Spektakl, który przygotował Aigner podobny jest do teatralnej scenografii, powierzchownie zdobny w tricki i przyciągające uwagę chwyty, ale w środku jest pusty. Nie chce nam przekazać żadnej myśl, która mógłby z nami zostać, kiedy rozbawienie minie. Nie o to w teatrze chodzi, żeby tylko rozśmieszyć przez godzinkę lub dwie. Mylę się?
Magdalena Gajewska osadziła scenografię w stylistyce farsy. Wnętrza zarówno mieszkania Podkolesina, jak i Agafii to pudełka wypełnione mebelkami retro, reprodukcjami obrazów i sztucznymi kwiatami. W salonikach tłoczą się aktorzy wystrojeni w połyskujące stroje (projektu Zofii de Ines) niczym z angielskiego filmu kostiumowego. Brakuje rosyjskiego pazura. No może poza jedną sceną, kiedy odrzuceni zalotnicy demolują mieszkanie panny. Wytapetowane ściany z hukiem lądują na podłodze, regał z książkami traci zawartość, a palma niemalże miażdży uciekające panie. To jest ta słowiańska porywczość, którą tłumią atłasy odświętnych fraków.
Aigner chcąc pewno urozmaicić komedię, nadał relacji Podkolesin – Stiepan (Mariusz Galilejczyk) zupełnie innej barwy niż w oryginale. Służący nie tylko sumiennie wywiązuje się ze swoich obowiązków, ale też żywi w stosunku do pracodawcy uczucie, które nie pozostaje bez odwzajemnienia. Kiedy tylko pojawia się Koczkariew próbując namówić przyjaciela na ożenek, służący gestami i mimiką wyraża niezadowolenie z tego pomysłu. A już za chwilę, kiedy ma dojść do sakramentu małżeńskiego, strzela sobie w głowę. Chybi, bo po ucieczce Podkolesina przez okno, znajdujemy go zabandażowanego w kawalerskim mieszkaniu u niedoszłego pana młodego na kolanach. Jestem daleki od twierdzenie, że taka interpretacja tekstu Gogola jest zła, czy uwłacza tradycji. Pomysł jest ciekawy, ale sposób pokazania zbyt dosłowny, od początku wiadomo, z jakiego powodu do tytułowego ożenku nie dojdzie.
Te oczywistości, granie do widza i teatralne gesty sprawiają, że spektakl, mimo zabawnego charakteru, jest sztuczny. Wszystkiego tu za dużo, co wprowadza chaos. Podobnie jak na przeładowany symbolami plakacie, który w sumie nic nie pokazuje i jest niezbyt udanym kolażem.