„Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta i Kurta Weilla w reż. Ersana Mondtaga w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Mateusz Leon Rychlak w Teatrze dla Wszystkich.
„Gdzieś tam chadzał,
z kimś ją zdradzał
i zahaczał też o bar.
Ale kiedy powracał w ramiona tak brał
jakby jedną na świecie ją miał”
– Louis Ferrari
Czarno-biała sceneria, instrumentacja zaczerpnięta wprost od Kurta Weila, reżyser z Berlina i klasyczny Brecht. Tymi między innymi elementami wzbudził kontrowersje spektakl „Opera za trzy grosze” w reżyserii Ersana Mondtaga w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie.
Pozwoliłem sobie pozostawić trochę więcej czasu na przemyślenie wrażeń, jakie wzbudziła we mnie ta premiera. Niezależnie od trendów i mód funkcjonujących we współczesnym teatrze wystawianie spektakli klasycznie oraz, na ile to możliwe, wiernie w stosunku do pierwowzoru stanowi zawsze bazę do odbioru sztuki. Bez wątpienia spektakl „Opera za trzy grosze” można nazwać klasycznym w swoim duchu i brechtowskim w zamyśle. Mogę jednak powiedzieć, że byłem zdumiony drogą, którą zdecydowali się pójść twórcy spektaklu. Była ona odmienna od tego, co prezentowały publikowane przed premierą fotografie Magdy Hueckel, sugerujące znacznie bardziej nowoczesny, cielesny i wyuzdany rys, a tymczasem najbliższym estetyce spektaklu okazał się plakat promujący spektakl. Zabieg taki powoduje wrażenie przeniesienia się w świat animowanego horroru o topornej kresce, mocno nawiązującego do rzeczywistości lat 30. ubiegłego wieku.
Tutaj następuje najistotniejszy konflikt występujący w odbiorze spektaklu, gdyż tego typu estetyka wyraźnie umieszcza percepcję widza w przestrzeni oderwania od realizmu, opowiedzenia historii, która nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością, jest daleka i niegroźna, a tutaj znienacka pojawia się „czołg”, wojenny sztandar z wymalowaną literą „Z”, huki armat, karabiny AK i realistycznie przedstawiona śmierć. Wszystko to nie wywiera żadnego efektu poza niesmakiem, jako krótki przebłysk bez szerszego kontekstu i wyraźnego znaczenia, poza tym że w dobrym tonie jest obecnie wspomnieć o wojnie toczącej się na Ukrainie.
Z kolei kilka dobrych słów mogę napisać o niektórych kreacjach aktorskich, na czele z budzącym autentyczną grozę swoim Jonatanem Peachumem Krzysztofem Zawadzkim, który jest od stóp do głów postacią z horroru, Panem Hyde’em w cylindrze. Z kolei Przemysław Przestrzelski jako Mackie Majcher, który większą część spektaklu przedstawia nam raczej jednolitą postać, zakłamanego, bezwzględnego i okrutnie sarkastycznego mordercy, w finale wręcz przejmująco portretuje przypartego do muru, godzącego się z losem i drżącego z przerażenia złodziejaszka, na którego przyszedł kres. Ten przekłuty w jednej chwili balon pewności siebie zupełnie odwraca spojrzenie na całą postać. Wyrazy uznania można skierować również w kierunku Doroty Segdy, która z właściwym sobie charakterem sportretowała zimną i wyrachowaną, ale też w pewnym sensie wierną i czułą Knajpiarkę – Jenny. Pozostałe kreacje są co najmniej dobre, choć mam wrażenie, że postaci Polly Peachum i Lucy Brown (Magda Grąziowska i Paulina Kondrak) posiadają jeszcze nie do końca wykorzystany potencjał.
Nie we wszystkich punktach podzielam krytykę tego spektaklu, która wyrosła tuż po premierze. Z całą pewnością to, co zaproponował Stary Teatr jest czymś, czego trudno się było spodziewać w odniesieniu do innych pozycji w repertuarze tego teatru i to jest zdecydowany sukces. A ocenę tego, jak spektakl będzie się sprawdzał w kontakcie z publicznością, pozostawiam Tobie, drogi Czytelniku, jeśli zdecydujesz się wybrać na „Operę za trzy grosze” w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie.