- Okazało się, że byłam… za młoda na tę rolę, ale udało się przekonać reżyserkę, że dam sobie radę - mówi WP Małgorzata Zajączkowska o swoim angażu w amerykańskim filmie „Late Bloomers”, który został ciepło przyjęty na teksańskim festiwalu SXSW. Rozmawiał Przemek Gulda w portalu WP.pl.
Na tegorocznej konferencji South By South West nie ma zbyt wielu polskich akcentów. Ale ten jest ważny i znaczący: w startującym w konkursie głównym filmie "Late Bloomers" Lisy Steen jedną z dwóch głównych ról gra Małgorzata Zajączkowska.
Dla polskiej aktorki praca przy tej produkcji nie była pierwszym amerykańskim akcentem w karierze. Małgorzata Zajączkowska ukończyła warszawską Akademię Teatralną pod koniec lat 70., gra w Teatrze Narodowym i wielu filmach. W latach 90. wyjechała do Stanów Zjednoczonych, gdzie z powodzeniem kontynuowała karierę - wystąpiła m.in. w filmie "Strzały na Broadwayu" Woody’ego Allena. Dziś znów mieszka w Polsce i można ją oglądać m.in. na scenie stołecznego Teatru Polonia.
"Late Bloomers" to historia o młodej, nieco zagubionej dziewczynie z Brooklynu - gra ją Karen Gillan - która po wypadku musi przejść rehabilitację. Spotyka tam starszą kobietę, Polkę, która ze względu na wiek ma problemy z poruszaniem się - to właśnie w nią wciela się Małgorzata Zajączkowska. Co prawda nie mówi po angielsku, ale udaje jej się wejść w relację z młodą dziewczyną. Ta znajomość zmienia życie ich obu.
Film miał premierę na festiwalu SXSW w Austin w Teksasie. Po raz pierwszy można było go obejrzeć w piątkowy wieczór, 10 marca. Pierwsze reakcje były bardzo gorące. Najważniejsza lokalna gazeta "Austin Chronicle" napisała o roli Zajączkowskiej, że to "pięknie przedstawiony portret kobiety, (…) którą świat zdecydował się porzucić". A Jason Bailey z "Playlist" dodaje: "Zajączkowskiej łatwo byłoby zrobić z Antoniny karykaturę. Mimo to opiera się tej pokusie, z błyskami, w których jej maska znika i bohaterka odsłania człowieczeństwo".
Recenzent serwisu "Deadline" Damon Wise żałuje wręcz, że film jest bardziej o młodej dziewczynie, niż jej nieoczywistej starszej znajomej, pisząc, że opowieść "traci dużo energii, kiedy Zajączkowska znika z ekranu, żeby dać miejsce Gillan. Dorastanie może być tematem filmu, ale, jak na ironię, sprawia, że chcemy więcej kobiety, która potrafiła zagrać starzenie".
Postanowiliśmy zapytać Małgorzatę Zajączkowską o kulisy jej powrotu do amerykańskiego kina po latach.
Przemek Gulda, Wirtualna Polska: Jak trafiła pani na plan filmu "Late Bloomers"?
Małgorzata Zajączkowska: Reżyserka i scenarzystka szukały aktorki, Polki, która jest w stanie swobodnie porozumiewać się po angielsku. Co prawda rola miała być zagrana po polsku, ale chodziło o komunikowanie się na angielskojęzycznym planie. Miałam zdjęcia próbne, ale okazało się, że nie mieszczę się w widełkach wiekowych.
Była pani… za młoda?
Tak! Paradoksalnie, rzeczywiście, byłam za młoda. Na szczęście mój agent wykonał bardzo dobrą robotę, wysłał producentom zdjęcia i materiały, pokazujące, że moja twarz jest bardzo plastyczna i wcześniej grywałam osoby w bardzo różnym wieku. To najwyraźniej przekonało twórczynie, żeby mnie zatrudnić.
Jak wyglądały zdjęcia?
Film praktycznie w całości powstawał w Nowym Jorku, na Brooklynie, a dokładniej na Greenpoincie, tradycyjnej polskiej dzielnicy. Pracowaliśmy w czerwcu, były tam wtedy potworne upały. Ale to była jedyna męcząca rzecz na planie. Bo poza tym atmosfera była znakomita. Pracowało się świetnie. Przed rozpoczęciem zdjęć miałyśmy z Karen Gillan, aktorką, z którą gramy główne role, tydzień prób, dzięki czemu mogłyśmy się oswoić ze sobą. Potem na planie czułyśmy się razem bardzo komfortowo i miałyśmy do siebie wielkie zaufanie.
Pracowaliście w polskiej dzielnicy. Czy ktoś panią poznał na ulicy?
Nie było szans. Grałam w charakteryzacji, poruszałem się za pomocą chodzika. Nie sposób było stwierdzić, że to ja. Ale pojawił się wspaniały polski akcent. Na koniec zdjęć produkcja zorganizowała imprezę, na której głównym punktem w menu były pierogi. Były naprawdę świetne.
Film miał premierę na festiwalu SXSW w Austin w Texasie. Nie udało się pani tam dotrzeć?
Niestety, mam zobowiązania zawodowe. Gram w Teatrze Polonia w Warszawie. Ale bardzo, bardzo żałuję. Oczywiście szybko dotarły do mnie wiadomości o tym, że film został bardzo ciepło przyjęty po pierwszym pokazie. Nie mogłam mieć wspanialszego poniedziałku.
Kogo pani gra w "Late Bloomers"?
To kobieta w starszym wieku, która ma problemy z poruszaniem się. Powiem tylko, że to postać zagrana na ostrzu brzytwy i musiałam się mocno postarać, żeby się po tym ostrzu nie ześlizgnąć i nie zrobić z niej postaci karykaturalnej. Wśród pierwszych recenzji najbardziej ucieszyły mnie te, których autorzy i autorki zwracają uwagę właśnie na to.
Jak pani szukała tego balansu? Jak pani pracowała, żeby nie spaść z tego ostrza?
Był jeden ważny moment, który mocno mi pomógł. Część akcji dzieje się w domu seniora. W "moim" pokoju powiesiłam zdjęcia swoich rodziców, a na szyi miałam bursztynową biżuterię mojej babci, żeby na swój sposób być z nimi podczas tej pracy. Pamiętam moment, kiedy przygotowujemy się do pierwszej sceny, zaczynamy grać. Czuję, że robię to bardzo emocjonalnie. Kamera się zatrzymuje, reżyserka, Lisa Steen, podchodzi do mnie i z wielką delikatnością i wyczuciem mówi: "to było piękne, ale…".
I co powiedziała potem?
Zawiesiła głos. Ale wiedziałam, co chciała powiedzieć. "Zagrałam to jak w rosyjskim filmie?" - zapytałam. A ona tylko pokiwała głową. Nie musiała mówić nic więcej. Doskonale się zrozumiałyśmy. I od tego momentu już bardzo dobrze wiedziałam, jak mam grać. To przykład tego z jaką wrażliwością i zrozumieniem reżyserka podchodziła do sprawy. Tak było zresztą w przypadku całej ekipy. Pokochałam tych ludzi. Mogłabym z nimi jechać na wakacje.