Dżender dybał na familję polską, a teraz dybie niechybnie i na świątynie sztuki, co w Rzplitej całej pod zbereźnym jarzmem jęczą na stu trzydziestu scenach - pisze Witold Mrozek na swoim blogu.
Nic dziwnego, że na froncie obrony przed dżenderową zarazą siły Episkopatu naszego wzmocniło najzacniejsze towarzystwo znawców Melpomeny, samotrzeć przeciw sułtanowi rozpusty się wyprawiając i po trzykroć, nim kur nie zapiał, pytaniem z dżenderu go egzorcyzmując. Tak więc Profesorowie a Biskupi zadumali się, w którym to Zbarażu się zamknąć, aż nawałnica przeminie i chłop znów chłopem będzie, baba - babą, a teatr - teatrem. Tymczasem kupą nieprzebraną nadciągał chanat dżenderski, orda dzika. Ciągnie na przedzie tej kawalkady bisurman pedalski rozwrzeszczany. Szeroką ławą, pod chorągwią stubarwną, tęczową. Włos trefiony, lica gładkie - a jakieś barbarzyńskie zarazem. Mściwość w ich sercach okrutna. I dżender. Ostatkiem sił broni się dyrektor arcynarodowej sceny, wraz z bratem i całym swym działem literackim. Chwila jeszcze - i go tęczowy buzdygan strąci ze stolca. Ale przecie to nie koniec, to początek dopiero - zaraz za gej