"Stramer" Mikołaja Łozińskiego w reż. Marcina Hycnara w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Polska Times.
Każdy z nas niesie w sobie podobne wspominki. Niezależnie od kontekstu minionych epok i nieistniejącego już świata polskich Żydów, to jest uniwersalna siła „Stramera”.
Spektakl „Stramer”, według powieści Mikołaja Łozińskiego z 2019 roku, wystawił w Teatrze Collegium Nobilium, jako dyplom obecnego roku piątego, Marcin Hycnar. Inscenizacja doczekała się niewielu recenzji, co dziwne, bo i reżyser ceniony, i pisarz modny. Może to wynika ze szczególnego czasu, który doprowadził do erozji krytyki teatralnej. A może potencjalni opisywacze nie wiedzą, jak to przedstawienie ugryźć.
Poraża ono rozmiarami. Występuje w nim 24 młodych aktorów – w sumie w 95 rolach. Czas trwania spektaklu to wraz z dwiema przerwami 4 godziny i 50 minut. To swoisty rekord, nietypowy w szczególności dla spektakli dyplomowych. Skądinąd jednak i wyraz pewnej tendencji – dopiero co wystawiony, muzyczny „Prawiek” według Olgi Tokarczuk trwa prawie 4 godziny.
O czym to jest?
Oba utwory są sagami rodzinnymi. Tam mamy polską rodzinę ze wsi. Tu rodzinę żydowską z Tarnowa między pierwszą i drugą wojną światową: Natana Stramera parającego się rozmaitymi interesami, jego żonę Ryfkę i szóstkę dzieci. Zważywszy zaś na liczbę wątków, także pobocznych, to swoista żydowsko-galicyjska epopeja.
Zacznę od uwag dotyczących fabuły. Zaczynamy się przyzwyczajać do tego, że żydowska pamięć staje się ważną częścią pamięci polskiej. Ba, (napiszę to bez sarkazmu, ale z nutką zadumy nad paradoksem) , czasem jest jej więcej niż wciąż zaniedbanych polskich narracji i doświadczeń. Wielu autorów traktuje jej wydobywanie na powierzchnię jako swoisty moralny obowiązek.
Oczywiście dyskusja o celach tekstu nie zwalnia nas z pytań o to, czy to ciekawe i czy prawdziwe. Można zaryzykować twierdzenie, że troska o ścisłe oddanie realiów, na przykład języka, nie jest głównym celem obu autorów: powieści i adaptacji. Pełno tu słownych prezentyzmów. Należałoby też spytać historyków kultury żydowskiej, na ile tak właśnie wyglądały obyczaje tej społeczności. Może były bardziej tradycyjne? A może wbrew obiegowym przekonaniom jednak takie? Skąd przecież taka masa bezwyznaniowej żydowskiej inteligencji, w tym zastępy komunistów tego pochodzenia? Czy ich „produkowanie” wyglądało właśnie tak? Musimy wierzyć na słowo.
Z wielu powodów „Stramer” wydaje się opowieścią niekonwencjonalną. Mamy ojca rodziny, nie tyle nawet tradycjonalistę, ile człowieka wzorującego się na Ameryce, do której jeździł wraz z bratem. I który przelicza wszystko na pieniądze (choć równocześnie nie umie niczego trwałego zbudować). Kryzys jego początkowo dość brutalnej władzy rodzicielskiej to jeden z tematów powieści i adaptacji, ale ten kryzys nie ma charakteru ściśle światopoglądowego (nawet w tym stopniu, w jakim miał bunt córek przeciw „tradycji” Tewiego w „Skrzypku na dachu”). To reakcja na jego ciasny praktycyzm (choć i niezaradność) popycha większość jego synów ku komunizowaniu.
Jest w tym pewne uproszczenie – dlaczego żaden z synów nie mógłby być, dajmy na to, syjonistą? Zwłaszcza, gdy relacje żydowsko-żydowsko interesują Łozińskiego nawet bardziej niż starcia z polską społecznością (i polskim antysemityzmem). Mamy przecież w tle bitwę uliczną komunistów z syjonistami – w tymże Tarnowie. Zarazem owo komunizowanie młodego pokolenia prezentowane jest z pewnym przymrużeniem oka, może nawet jak na mój gust nadmiernym.
Już przechodząc na tamtą stronę, dzieci Natana lubią wciąż lekturę Trylogii Sienkiewicza, która łączy ich też z polskością. Kryje się w tym prawdziwy paradoks naszych wspólnych polsko-żydowskich losów, choć i lekka idealizacja.
Antysemityzm także nie jest pokazywany apokaliptycznie, przeciwnie początkowo sprowadza się do wzajemnych przekomarzanek, a dawny Tarnów, z ulicą imienia żydowskiego radnego Eliasza Goldhammera (nazwaną tak przez Polaków), i z żydowskim wiceburmistrzem, jawi się chwilami jak żydowska Arkadia. Wzrost nienawiści łączy się dopiero z przemianami lat 30. – Kiedy Piłsudski umarł, zaczęto nam zamykać różne drogi – mówi jeden z synów Natana. Przy dzisiejszym zideologizowaniu części literatury, to podejście wzorcowo historyczne. Choć mamy, zgodnie z prawdą, i getto ławkowe, i – gdzieś w tle – polskich nacjonalistów.
Najbardziej zaskoczyła mnie jednak część wojenna. Spodziewamy się wraz z nadejściem Niemców zagłady rodziny. Tymczasem wyprowadzając większość Stramerów do zajętego przez Sowietów Lwowa, Łoziński nam tego oszczędza. Konfrontuje ich z realnym komunizmem. Ale też po części rezygnuje z symbolicznego zamknięcia – tu wojna nie jest zniszczeniem żydowskiej Pompei, co zresztą świadczy o sile woli przetrwania Stramerów.
Skądinąd akcja urywa się w roku 1941. Można tylko przypuszczać, jak się potoczą dalej losy młodego pokolenia Stramerów. Mogą różnie, niekoniecznie najbardziej sympatycznie dla nas. Zarazem odnoszę wrażenie, że istotniejszy od odmalowania apokalipsy okazuje się dla autora temat porzucania przez młode pokolenie żydowskiej tożsamości, wraz z nazwiskiem. To dość nietypowe podejście. Zgodne z wrażeniem, że przynajmniej chwilami uniwersalny wymiar tej rodzinnej opowieści jest dla autorów ważniejszy niż wymiar narodowo-religijny.
To traktat przede wszystkim o więzach rodzinnych, zwłaszcza braterskich (i siostrzanych). Ile z tego udało się przenieść na scenę? Bardzo wiele. Chwilami śledzimy meandry rodzinnej miłości z zapartym tchem. Łagodzi to nasze wyroki co do wyborów samych bohaterów. Są, mają być, na tyle sympatyczni, że nie do końca czemukolwiek winni.
Choć jakby się dobrze zastanowić… Dlaczego refleksyjny Heś, jeden z synów Natana, zostaje komunistą? Dlaczego potem robi skok w bok jako utrzymanek bogatej kobiety w Warszawie? Dlaczego po ucieczce do Sowietów wraca do komunizmu? W tym się ujawnia jakaś prawda o ludziach bez prawdziwej ojczyzny, cały czas stąpających po lotnych piaskach różnych iluzji i zwątpień.
Porywające, za długie
Co do wykonania, trudno jednak nie odnieść wrażenia, że Marcin Hycnar postawił sobie zbyt ambitny cel rozciągając opowieść wszerz, jak tylko się dało. Niejeden wątek, scenkę, dygresję można było z powodzeniem pominąć – dla dobra całości. To jest za długie.
Pierwszy akt, u którego końca dostajemy porywające wykonane żydowskie tango „Bei Mir Bist Du Schein”, mija lotem błyskawicy. Przy drugim zacząłem wszakże grzęznąć, wyłączać się chwilami. Trzeci znowu mobilizował dramatyzmem sytuacji wojennych. Ale mogło się to oglądać łatwiej.
Zarazem na obronę inscenizacji trzeba stwierdzić, że przy mnogości teatralnych przerzutek, w sytuacji kiedy ci sami aktorzy przechodzili płynnie z roli w rolę, gdy jedna z sióstr Wela (Emilia Walus) zmieniała się nagle w Lipską, kochankę brata, a pięknie śpiewającej Zuzannie Galewicz przypadło grać aż siedem postaci, w tym jednego chłopaka, nikt się nie pogubił. W jednej z niewielu recenzji przeczytałem, że ten tłum zlewał się w całość nie do odczytania. Ja to jednak czytałem. Czy wszyscy za wszystkim nadążali na widowni – tego nie wiem.
To sceniczne pulsowanie tłumu to skądinąd wręcz jeden z atutów widowiska. Jeśli studentów w ten sposób sprawdzano, ich umiejętności potwierdziły się w 200 procentach. Zmienność tonów, zabawa umownościami teatralnymi, przerzucanie się od kwaśnej groteski do liryzmu – wszystko tu zadziałało. Oni to już raczej umieją.
Mnogość scenicznego dziania się, konieczność natężonej uwagi widza, były powiększane przez coś jeszcze. Jest Natan, jego żona, czwórka synów i dwie córki, mnóstwo epizodów, ale jest ktoś jeszcze. Każdy z ośmiorga członków rodziny dostaje od Hycnara swoje jakby drugie „ja”. Postać podobnie ubraną, która mu (jej) towarzyszy, podpowiada, wadzi się, uosabia myśli, marzenia, rozterki. Na scenie panuje więc nieustający tłok, mieszkanko Stramerów pęcznieje nie tylko od domowników, ale i od ich podpowiadaczy. Ich wzajemne dialogi to życie wewnętrzne.
To się generalnie sprawdziło, oddawało rytm życia jako takiego, choć oczywiście bywało też elementem owych „kilku zwodów za dużo”, które Hycnarowi wypominam . To kłębienie się wśród świetnej scenografii Julii Skrzyneckiej, postaci w utrafionych kostiumach Mateusza Karolczuka, do świetnych aranżacji niezawodnego Mateusza Dębskiego, jako egzamin powinno być zaliczone. Pani od ruchu scenicznego Anna Hop chyba nie powinna narzekać. Dla nas, widzów stanowiło ono wyzwanie, raczej wdzięczne, choć momentami odrobinę zbyt męczące.
Jak podsumować urobek poszczególnych aktorów? Wszyscy byli dla mnie powyżej dostatecznego, bardziej przedstawiając niż się wcielając do końca w postaci, a przecież oferując nam rozmaite prawdy. Robili zresztą wszystko, łącznie z grą na instrumentach i śpiewem. To równanie w górę nie wyklucza pewnych paradoksów.
Wymienię wszystkich aktorów
Zwłaszcza na początku bohaterem zdaje się być Natan, to wokół niego kręci się familijny mikrokosmos. Jego zanikanie, milknięcie, to jeden z motywów sagi. Nikodem Księżak gra go z pasją, na lekkiej nucie komizmu, bez przerysowania. Co ja jednak poradzę, że jeszcze wyrazistszy wydaje się drugi Natan Filipa Orlińskiego. Jako wyraziciel jego traum i marzeń sprawdza się bezbłędnie, czujny, zabawny, a przede wszystkim wrażliwy. Zauważyłem już tego młodego aktora w „Edypie-Antygonie”, innym spektaklu szkolnym. Wróżę mu dużą przyszłość.
Mikołaj Śliwa jako Rudek, najstarszy syn Natana i Ryfki, jest taki, jaki być powinien: empatyczny, ludzki. Ale znów: wulkanem energii jest jego alter ego, czyli Paweł Brzeszcz, jeden z najbardziej ruchliwych i ekspresyjnych aktorów tego generalnie ekspresyjnego spektaklu. Możliwe, że jest w tym element zamysłu: to „drugie natury” odzwierciedlają prawdziwe pragnienia i emocje.
Dwie Ryfki uzupełniają się bardziej harmonijnie, choć i między nimi są różnice. Ta prawdziwa, Katarzyny Lis jest bardziej pastelowa, zwyczajna. Interpretatorka jej zachowań Monika Szufladowicz jako druga Ryfka (świetna!) to ktoś bardziej sofistyczny, złotousty.
Rewelacyjny okazuje się Krzysztof Godlewski jako najmłodszy z rodzeństwa, Nusek. Początkowo jest niby przytłoczony przez starszych, ale wystarczy obserwować jego ruchy, miny, mowę ciała, żeby się przekonać, co w nim siedzi. Aktor ma naturalny dar grania postaci zawadiackich, by nie rzec cwaniackich. A przecież jak wiele w jego cwaniactwie poczucia słabości, poszukiwania sentymentu, na końcu - przeraźliwej tęsknoty.
Pisałem przy okazji „Prawieku”, że z wyrównanej stawki jako wyraziciel człowieczeństwa wyróżniał się tam Maciej Kozakoszczak. Tu kimś takim jest najbardziej właśnie Godlewski. Ma dobry kontrapunkt w postaci Nikodema Rozbickiego, aktora znanego z filmów, który jest jego życiem wewnętrznym. On sam jednak cały czas dominuje.
Kozakoszczak gra tu zresztą również, jako jedyny student kierunku muzycznego. To alter ego Hesia, którym jest z kolei Ignacy Martusewicz. Tu kontrast między temperamentami jest najbardziej dobitny. Martusewicz przy swoich aresztowaniach, z ucieczką z więzienia na koncie, jest cały czas kruchy, subtelny. Kozakoszczak to zaś taran, jakby druga, nie odsłonięta do końca natura Hesia, pełna emocji, rzucająca światu co i rusz wyzwania.
Ignacy Panfil i Mateusz Trojanowski jako Salek w dwóch postaciach – oni są z kolei najmniej skontrastowani, zarazem najbardziej fizycznie do siebie podobni. Ta postać to skądinąd zagadka. Flegmatyczny intelektualista w roli komunisty, na dokładkę zakochanego. Obaj aktorzy ładnie prowadzą tę tajemnicę, aż wreszcie stracimy Salka z oczu.
Siostry: dwie Reny (Adrianna Malecka i Helena Urbańska) i dwie Wele (Emilia Walus i Bernardetta Statkiewicz) sprawnie łączą opowieść o własnych przeżyciach z rolą do pewnego stopnia współnarratorek, zwłaszcza na początku. Najbardziej wstrząsająca okazuje się Urbańska – w reakcji na śmierć swojego dziecka.
Pozostałe postaci to tło, ale doceńmy siłę ich transformacji, bo wciąż stają się kimś innym. Jan Kwapisiewicz jest najzabawniejszy jako Flądra, kolega szkolny Hesia, potem ksiądz. Jakub Mikołajczak - jako wiecznie pijany Mecenas Zawadowski. Adam Stępnicki czaruje prezencją amanta i trochę się nią bawi. Krzysztof Żarowski ma w sobie sporo groteskowego potencjału. Podobnie Julia Borkowska, równie świetna jako upierdliwa nauczycielka przyrody co Pusiowa, zakochana w jamniku sąsiadka.
Większość tych ról to przerysowane ozdobniki, choć Magdalena Sildatk jest naprawdę sugestywna jako Irka, miłość Salka. To postać serio, nawet tragiczna. O talentach, zwłaszcza wokalnych, Zuzanny Galewicz, już napisałem. Julia Biesiada ma może najtrudniejszą rolę – Róży, dziecka. Wywiązuje się z niej bez zarzutu.
Wymienienie ich wszystkich graniczy z manią, ale mój sentyment do przedstawień dyplomowych pozostaje niezmienny. Macie jeszcze trochę czasu żeby się różnych rzeczy nauczyć, ale też żeby się zmanierować. Urok, z jakim opowiadaliście nam, może przydługo, ale to już wybór starszych, zabawne i straszne przypowiastki o świecie, o sąsiadach, o szkole, o rodzicach, o tajemnicach miejskich zaułków, godne są docenienia.
Każdy z nas niesie w sobie podobne wspominki. Niezależnie od kontekstu minionych epok i nieistniejącego już świata polskich Żydów, to jest uniwersalna siła tego tekstu i przedstawienia.