„S wie Schädel” na podstawie tekstów Navida Kermaniego w reż. Roberto Ciulliego na Kunstfest w Weimarze. Pisze Jacek Wakar na swoim blogu.
Na marginesie spektaklu „S wie Schädel” Roberto Ciulliego na Kunstfest w Weimarze
Minął rok i znowu jestem w Weimarze. Na Kunstfest powrócił także Roberto Ciulli z niezwykłym, przygotowanym na festiwal projektem. W „S wie Schädel” partneruje mu dawna aktorka Wernera Rainera Fassbindera i Wernera Herzoga, wielka postać niemieckiego teatru i kina Eva Mattes. Fantastycznie jest patrzeć, jak grają za sobą, jakby niczego nie grali, jaką mają dla siebie czułość w gorzkiej opowieści o winie europejskich kolonizatorów, ekologicznej katastrofie i nieuchronnym przeczuciu końca świata. Stół, dwa krzesła, piach – teatr ogołocony ze wszystkiego, co niekonieczne.
Rok temu byłem w Weimarze w pierwszych dniach września, żar lał się z nieba, powietrze zdawało się być gęste od gorąca. Wtedy jechałem na Kunstfest, bo wspaniały festiwal i trudno było zlekceważyć zaproszenie, ale jechałem też na Roberto Ciulliego. Pisałem już, że jakoś z niemieckim (i trochę włoskim) mistrzem nie było mi po drodze, jakoś mijałem się z jego teatrem, a teraz Weimar sprawia, że stał się jednym z punktów odniesienia. Rok temu grał tu swe dawne przedstawienia – opartego na dramacie Ibsena „Peer Gynta” oraz pokazywanego od ponad dwóch dekad „Małego księcia” według Saint-Exupery’ego, słusznie uważanego za wizytówkę teatru Ciulliego. Przed pierwszym padłem na kolana, przypominając sobie „Ostatnią taśmę” Becketta w interpretacji Tadeusza Łomnickiego, bo ich porównanie wydało mi się jak najbardziej na miejscu. Drugi doceniłem, ale już bez takiego emocjonalnego zaangażowania.
Wtedy zdawało mi, że sędziwy artysta doszedł do punktu ukojenia, kiedy spełniony snuje ze sceny swoje opowieści, co oczywiście nie oznaczało, że brakowało w nich bólu, niepokoju, czasem temperatury wrzenia. Po roku Roberto Ciulli wrócił do Weimaru z nowym spektaklem, udowadniając, że rozumie i czuje świat za oknami, że jego teatr nie jest bynajmniej hermetycznie zamkniętą wieżą dla sztuki, ale doskonale słychać w nim groźne pomruki współczesności. Tyle że trudno po dziewięćdziesięcioletnim reżyserze i aktorze spodziewać się – excusez le mot – prostego teatru szybkiego reagowania. Na jakąkolwiek publicystykę nie zgodziłaby się też niewątpliwie jego partnerka w tym przedsięwzięciu Eva Mattes. Być może przynajmniej w Polsce trochę o niej zapomnieliśmy, ale to ona partnerowała Bruno S. w „Stroszku” i stworzyła wspaniały duet z Klausem Kinskim w „Woyzecku” Wernera Herzoga. I ona była przez jakiś czas najważniejszą aktorką Rainera Wernera Fassbindera, grała w czterech jego filmach, wśród nich najbardziej pamiętane są „Gorzkie łzy Petry von Kant”. W teatrze zaś łączyła siły choćby z Peterem Zadekiem, co samo w sobie jest oczywistą rekomendacją. Trudno zatem oczekiwać, by chciała angażować się w nieistotne rzeczy.
„S wie Schädel” („C jak Czaszka”), powstałe jako wspólna produkcja Kunstfest Weimar oraz prowadzonego przez Ciulliego Theater an der Ruhr w Mülheim, grają w hali Redoute, w przestrzeni sali widowiskowej, ale to w wystarcza im mały kwadrat drewnianej podłogi na wielkiej scenie, na nim dwa krzesła, prosty stół. Prawie nic. Tyle że nie jest bez znaczenia wybór miejsca, bo przedstawienie zupełnie co innego znaczyłoby gdzieś w kameralnych warunkach, wepchnięte między ściany, zduszone. Ciulli i Mattes nie potrzebują prawie nic, wystarczy im wspólne partnerowanie, ale świat opartego na tekście niemiecko-irańskiego pisarza Navida Kermaniego scenariusza nie ogranicza się do wąskiego wycinka rzeczywistości. Przeciwnie skala opowieści jest szeroka, tyle że scena Roberto i Evy stała się wyspą w świecie, wyspą, skąd widać więcej i może zatrzymał się czas. A kim są oni? Może rozbitkami, wspominającymi jak postacie u Becketta dawny czas i czekającymi na właściwy koniec. Może świadkami ostatnich dni ludzkości, bowiem jesteśmy już po katastrofie ekologicznej, świat cierpi na brak wody, bo taka była „wola Boga”. Zostaje im usypywanie figurek z piasku, powrót do dawnych dziecięcych zabaw.
Kermani zgłębia w „S wie Schädel” swój wielki temat - przenikania kultur Orientu i Zachodu, ale najmocniej dotyka tu winy dawnych – w tym przypadku niemieckich – kolonizatorów. Przywołuje zdarzenie z marca 1900 roku, gdy w mieście Moshi w północnej Tanzanii ówcześni władcy powiesili na akacji przywódcę miejscowego ludu i osiemnastu jego towarzyszy. Ich głowy oddzielono od ciał, aby badacze mogli stwierdzić wyższość rasy. Ponoć w specjalnym archiwum S Fundacji Pruskiego Dziedzictwa Kulturowego jest pięć i pół tysiąca odciętych czaszek z dawnych kolonii, w Niemczech zaś jest ich dwadzieścia tysięcy. Pod akacją w Moshi stoi zaś dziewięćdziesięcioletni dziś wnuk straconego wodza. Nie chce pieniędzy ani przeprosin. Chce od niemieckiego państwa głowy dziadka. Wtedy dopiero – jak Antygona z tragedii Sofoklesa – będzie mógł zaznać spokoju.
To zestawienie dyktuje egzystencjalny wymiar przedstawienia. „S wie Schädel” to teatr, który patrzy w przeszłość, ale przewiduje nadchodzącą katastrofę. Dzięki aktorstwu obojga zdecydowanie wznosi się ponad doraźność. Nie znam niemieckiego, treść scenariusza poznaję dzięki lekturze, ale nie przeszkadza mi to wsłuchiwać się w ich słowa. Tak było również w „Peer Gyncie” – tylko to, co konieczne. Ogołocenie.
Nie wiem, czy Roberto Ciulli i Eva Mattes znają Herberta, ale brzmią, jakby powtarzali „stare zaklęcia ludzkości”, niezależne od okoliczności i czasów. Ich spokojne głosy słyszałem jeszcze długo po tym, jak wyszedłem z hali Redoute w nocne już, wyludnione ulice Weimaru.